Wybuchła wojna… (cz.1)
Wydarzenia za naszą wschodnią granicą pokazały, jak kruchy jest ład europejski. Dobrze w tym kontekście wiedzieć, że dla wielu osób wojna to nie hasło z podręcznika historii. Zgierzanka Wiesława Kuzańska doskonale pamięta czasy, gdy niemieckie bomby zaczęły spadać na nasze miasto i okolice. W tym numerze pierwsza część wspomnień seniorki.
Wrzesień 1939 r. zastał panią Wiesławę, wówczas 9-letnią, na łódzkich Bałutach. Mieszkała tam przy ul. Jeneralskiej wraz z rodzicami i młodszym bratem Włodkiem. Jak wiele dzieci czekała na początek roku szkolnego – przed wakacjami zdała z klasy drugiej do trzeciej. Historia jednak brutalnie wkroczyła w jej życie… Gdy rozpoczęły się ataki hitlerowców, ojciec pani Wiesławy Roman Goździk postanowił, że wyjadą z Łodzi do Zgierza, do jego rodziców. Wiele osób uważało wtedy, że mocniej narażone na bombardowania są duże miasta. Czas pokazał, że akurat w Łodzi było bezpieczniej niż w sąsiednich wsiach i miejscowościach… – Był problem, żeby dotrzeć do dziadków – opowiada pani Wiesława. – Kierowcy autobusów, którzy wjeżdżali ze Zgierza do Łodzi, nie chcieli jechać z powrotem. Mówili, że to zbyt niebezpieczne. Ojciec zabrał nas w końcu na tramwaj. Choć wagony były wypełnione wojskiem, żołnierze zabrali nas, gdy zobaczyli, że chce wyjechać rodzina z małymi dziećmi. W Zgierzu dojechaliśmy tramwajem w okolice kościoła św. Katarzyny – dziadkowie mieszkali przy ul. Łódzkiej, niedaleko domu rabina i synagogi.
Kilka centymetrów
Tu spędzili jedną noc, ponieważ pan Roman zdecydował o dalszych przenosinach, tym razem na wieś. Zgierzanka pamięta huk lecących samolotów i spadających bomb. I to, jak trzęsła się ziemia… Podróżujący mijali żołnierzy, którzy krzyczeli, żeby uciekać, bo jest tu niebezpiecznie. Ale gdzie jest bezpiecznie? Na to nikt nie potrafił odpowiedzieć… – Przez przypadek szliśmy środkiem działań wojennych, z jednej strony wojsko polskie, z drugiej Niemcy, a my musieliśmy manewrować i uważać, aby nie utrudniać strzelania naszym oddziałom – opowiada pani Wiesława.
Wspomnienia z drogi to pojedyncze, ale bardzo sugestywne sceny. To noc spędzona w komórce z węglem i trzymana tam koza, która w pewnym momencie ze strachu wskoczyła komuś na plecy. To pies biegnący przy nodze brata, który nagle padł na ziemię. Gdy ktoś próbował go podnieść, okazało się, że zwierzę dosięgła niemiecka kula. Kilka centymetrów różnicy i trafiłaby dziecko. To ukrywanie się w chacie i zasłanianie okien szafą i pierzynami. I strach małej Wiesi, bo podobno pierze zatrzymuje pociski, ale czy bomby także?
Pani jest moja mama?
Na wsi wcale nie było bezpieczniej, więc rodzina Goździków wróciła do Łodzi. Na krótko. W miejscu, gdzie mieszkali, rozpoczęto tworzenie getta żydowskiego. Małą Wiesię z bratem i rodzicami najpierw przesiedlono na ul. Kamienną w Łodzi, a następnie na ul. Gołębią w Zgierzu. Gdy weszli do przydzielonego im domu, znaleźli tam zapas węgla i ziemniaków. Do kogo należały? Okazało się, że poprzednia właścicielka musiała przeprowadzić się do pobliskiej komórki, aby zrobić miejsce dla przesiedleńców. Płacząc, dziękowała za zwrócone jej ziemniaki i węgiel, dzięki nim miała szansę przetrwać zimne miesiące. W ciężkich wojennych czasach ludzie pomagali sobie w różny sposób. Sąsiadka, której męża wywieziono do Rzeszy, wychodząc do pracy, zostawiała u Goździków swoją małą córeczkę Marysię. Dziecko tak zżyło się z nową rodziną, że w pewnym momencie zapytało: „Pani Goździkowa, pani jest moja mama, czy moja mama jest moja mama?”
Ojciec pani Wiesławy Roman Goździk od początku okupacji starał się być aktywny. Jesienią 1939 r. odłączył się od rodziny, aby bronić Warszawy, następnie za armią podążył na wschód. O mało nie rozstrzelano go w Kowlu, gdzie chciał dostać się do pułku, w którym stacjonował jego szwagier. Udało mu się uciec i dołączyć do żony i dzieci w Zgierzu. – Ojciec w czasie okupacji pracował w zakładach IMAS. Wszyscy wiedzieli, jaki jest jego stosunek do Niemców, głośno komentował ich niepowodzenia, nielegalnie słuchał radia i sabotował poprzez powolną pracę, o co w końcu został oskarżony – mówi pani Wiesława Kuzańska. – Dzięki wstawiennictwu mojej mamy wysłali go nie do więzienia, a do kopania rowów w Gostyninie.
Inni pracujący przy tworzeniu okopów, widząc zaradność pana Romana, wysyłali go na pobliskie wsie po żywność. Zresztą i w domu jedzenia brakowało. Pani Wiesława mówi, że poznała wtedy sens słów z Modlitwy Pańskiej „chleba naszego powszedniego…”. Ojciec za pomoc przy rozmaitych pracach na wsi dostawał żywność – a to trochę zboża, czasem smalec, czasem jajka. Raz przyniósł do domu bochenek chleba, który, jak się okazało, był wydrążony i wypełniony… przetopioną słoniną. Konieczne były środki ostrożności, ponieważ żywność pochodziła z nielegalnego uboju, a było to przestępstwo karane przez okupanta śmiercią.
Francuskie furażerki
Pani Wiesława wspomina, że w naszym mieście (lub w okolicach) przetrzymywano jeńców z zachodniej armii. Prawdopodobnie byli to żołnierze francuscy. Zgierzanka pamięta ich furażerki. Co więcej, ucząc się później tego języka, rozpoznawała zasłyszane w czasie wojny słowa. Jeńcy wykorzystywani byli do uprzątania zniszczeń wojennych, możliwe, że m.in. oczyszczali teren po spalonej przez hitlerowców synagodze.
O tym, dlaczego pan Roman musiał przyklejać wąsy, w jakich okolicznościach pani Wiesława trafiła do zakładu pracy przymusowej i z jakiego powodu Niemcy wyciągnęli z domu mamę zgierzanki w marcu 1942 r. – to wszystko w drugiej części opowieści.
Jakub Niedziela
Zostaw komentarz