Spojrzeć w oczy i porozmawiać
Bohaterką lipcowej odsłony cyklu „Co za gość” była Magdalena Grzebałkowska. Autorka bestsellerowych biografii „Beksińscy. Portret podwójny” czy „Komeda. Osobiste życie jazzu”. Z publicznością rozmawiała także o swojej najnowszej książce opisującej konflikty zbrojne z perspektywy najmłodszych ofiar. W poszukiwaniu bohaterów „Wojenki” odwiedziła wiele krajów i kontynentów.
Po twoich książkach widać, że umiesz i lubisz rozmawiać z ludźmi. Pozyskujesz ich zaufanie, uruchamiasz strumień wspomnień. To wynik dziennikarskiego doświadczenia czy cecha osobowości?
Wydaje mi się, że to cecha naturalna. Już jako dziecko byłam gadatliwa, poza tym miałam umiejętność nawiązywania kontaktu z ludźmi, choć oczywiście nie myślałam wtedy o zostaniu reporterką. Pamiętam, jak miałam sześć lat i pojechałam z babcią do Krynicy Górskiej. Zaraz koleżanki jej znalazłam, później miała kontakt z nimi przez wiele lat. Po prostu podeszłam do jakiejś pani i zapytałam: „Czy chciałaby się pani z moją babcią poznać?”. Ta cecha bardzo się przydaje w zawodzie reportera, ale oczywiście nie każdy musi taki być. Z różnych elementów składa się ta robota. Są ludzie bardzo spokojni, są wycofani, są tacy, którzy wolą siedzieć i pisać. Ja akurat za momentem pisania nie przepadam.
Ksiądz Jan Twardowski, muzyk Krzysztof Komeda i rodzina artystów/dziennikarzy Beksińskich – czy jest jakaś cecha wspólna tych postaci? Oprócz tego, że zostali bohaterami biograficznych książek Magdaleny Grzebałkowskiej?
Nie wiem, co ich łączy. Choć ktoś mi ostatnio powiedział, chyba pisarz Remigiusz Grzela, że biorę się za ludzi, którzy są zamknięci w sobie. Jednak ja świadomie nie wybieram ich w ten sposób. Być może moja kolejna książka, jeśli jeszcze będę pisać jakieś biograficzne, będzie o Adamie Hanuszkiewiczu. A on był przecież bardzo ekstrawertyczny. A’ propos ludzi zamkniętych w sobie, może podświadomie jest to dla mnie ciekawsze – łamać te bariery ustawione przez bohaterów, przebijać się do nich. Może z tego to wynika?
Na pewno ich wspólną cechą jest to, że nie żyją. Pamiętam, że podczas spotkania w Warszawie mówiłaś, że nie chciałabyś napisać biografii osoby żyjącej. Dlaczego?
Chciałbyś zrobić coś takiego? Od razu taka osoba chciałby decydować, co wolno, a czego nie wolno napisać. Być może groziłaby ci sądem… Oczywiście różnie bywa. Mam przyjaciół wśród reporterów, którzy piszą o osobach żyjących i dobrze się to kończy. Ale jest też przykład Kasi Kubisiowskiej, która napisała świetną biografię Jerzego Pilcha, zresztą za jego zgodą. I jak to się skończyło? Zerwaniem ich przyjaźni. Artur Domosławski (autor m.in. biografii „Kapuściński. Non fiction” – przyp.red.) użył argumentu, że pisząc o żyjącym, więcej się dowiesz, bo masz z nim kontakt. Ale później zawsze ktoś się obraża. Zresztą po śmierci też może mieć pretensje rodzina, to przykład Artura Domosławskiego i krewnych Ryszarda Kapuścińskiego. Ale jakoś pisać trzeba… Pracując nad książką, nie chcę nigdy iść na kompromis, dlatego wolę pisać o nieżyjących.
W „Znaku” wydajesz biografie, w „Agorze” książki o ludziach doświadczonych przez wojnę. Znalazłem Twoją wypowiedź, że nie jesteś w stanie obejrzeć filmu wojennego ze względu na poziom okrucieństwa. Jak więc możesz opisywać autentyczne – nie wymyślone przez scenarzystę – tragiczne losy ofiar konfliktów?
Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego tak jest. Wydaje mi się, że czym innym jest praca nad takim tematem, czym innym oglądanie tego problemu z perspektywy np. matki… Po prostu podchodzisz to tego, jak do zadania do wykonania. Trzeba znaleźć materiał, znaleźć bohatera, dobrze to opisać i ta ciężka praca oddziela cię od smutku związanego z tematem. Wojna nigdy nie była w kręgu moich zainteresowań, nawet studiując historię, nie skupiałam się na konfliktach. Bardziej interesowała mnie historia życia codziennego. W moich książkach jest właśnie ta perspektywa: co ci ludzie jedli, gdzie spali, czego się bali. To rzeczy, które dotyczyły np. mojej babci, która była dziewczynką, gdy wybuchła wojna.
Wspominałaś, że przygotowywanie książek to ciężka praca. Jak długo je przygotowujesz, z iloma osobami musisz się wtedy spotkać? Część rozmów, dla zaoszczędzenia czasu, robisz przez telefon?
Nie robi się wywiadów przez telefon! Nie jestem telefonistką, tylko reporterką. Muszę pojechać, dotknąć, zobaczyć, spojrzeć w oczy i porozmawiać. Wiem, że pandemia sprawiła, że zmienił się sposób „wywiadowania”, jednak miałam to szczęście, że wszystkich bohaterów mojej najnowszej książki udało się jeszcze spotkać. Sześć dni po moim powrocie z Hiszpanii zrobili całkowity lockdown, więc trafiło mi się, jak ślepej kurze ziarno. Praca nad książką trwa około trzech lat, w przypadku książek biograficznych spotykam się ze stu, stu pięćdziesięcioma osobami, przy książce historycznej nie da się tego określić, każdy reportaż jest tam osobny. Czasami jest jeden bohater, a potem research historyczny, czasami wiele postaci. Tu nie ma zasady.
Rozmawiał: Jakub Niedziela
Foto: Piotr Tołłoczko
Zostaw komentarz