Profesor i Samba
Profesor nauk medycznych Józef Kobos pasję muzyczną pielęgnuje od najmłodszych lat. To kolejny absolwent liceum im. Staszica, który pokochał gitarę elektryczną dzięki szkolnej czerwonej Sambie, o której mowa była już w poprzednich wywiadach. Wspomnienie duetu Kobos i Samba po raz pierwszy dostrzeżonego przez Witka Świątczaka na rozpoczęciu roku szkolnego 1970/1971 stało się pretekstem do rozmowy o historii zgierskiego rocka.
Na szkolnym koncercie w 1970 roku, gdy graliście utwór „Love like a man” zespołu Ten Years After, odtworzyłeś solówkę najszybszego gitarzysty świata Alvina Lee. Dźwięk w dźwięk, dokładnie tak samo. Graliście też między innymi „Let it be”. Jak udało ci się opanować repertuar i dlaczego wybrałeś gitarę?
Moje zainteresowania muzyczne mają źródło w historii rodzinnej. Najpierw zainteresowałem się fortepianem u jednego z pacjentów ojca. Ten zaproponował mi naukę w ognisku muzycznym. Do tego tata miał gitarę w domu, taką wyjątkową, na stroju rosyjskim. Odjąłem tę strunę, zacząłem dostrajać, a potem grać. Warto wspomnieć też, że moja mama spędzała urlopy między Puckiem a Władysławowem, zwykle w czasie festiwalu sopockiego. Nie mogłem pozwolić sobie na wejście na festiwal – co najwyżej na próby, ale korzystałem ze stoisk płytowych. Przedstawiciele sprzedawali je za grosze, dzięki czemu miałem niezwykłą muzyczną kolekcję. Płyt słuchałem, a potem próbowałem grać najróżniejsze utwory. Mój starszy o rok brat przysłuchiwał się temu, co robię i zaproponował mi dołączenie do powstającego zespołu szkolnego. Byłem jeszcze w podstawówce, a zespół tworzono w Staszicu.
Tam był taki układ, że szkoła udostępniała sprzęt, a zespół w zamian grał na akademiach?
Tak, a potem dopiero mogliśmy zagrać dla młodzieży. To były zupełnie dwa różne repertuary. W szkole pojawił się świeżo upieczony nauczyciel muzyki. Rozumiał to, co graliśmy i można powiedzieć, że dzięki temu mieliśmy takiego managera muzycznego, który z nami pracował.
Przy okazji przyznam się do czegoś innego, a mówię o tym tylko dlatego, że to było dawno… Z innym panem, od techniki, późnymi popołudniami chodziliśmy po szkole i wybieraliśmy półki z szaf, żeby zbudować kolumny, których kupić wtedy nie można było (śmiech).
Pamiętam podobnego rodzaju kombinowanie. Różne rzeczy powstawały na zasadzie „zrób to sam”. To był intensywny czas młodzieńczych realizacji muzycznych pasji.
Na próby wykorzystywałem każdą wolną chwilę. Znikałem na całe weekendy: graliśmy koncerty albo próbowaliśmy. W końcu mama zaczęła naciskać, żeby i brata zaangażować w nasze sprawy. A Witek (który w domu był Wojtusiem) czytał mnóstwo pism technicznych, szczególnie „Młodego Technika”. Tam były opisywane najróżniejsze urządzenia do gitary, które dla nas były nieosiągalne. „Kaczkę” mogłem podziwiać jedynie na koncertach Czerwonych Gitar czy innych zespołów. Jednak dzięki wiedzy i umiejętnościom brata skonstruowaliśmy swoją. Z pedałem od maszyny do szycia, z przesterowaniem dźwięku – to była taka kolumienka pięciowatowa – osiągaliśmy nietypowe brzmienia. Jedna nauczycielka podejrzewała nawet, że oszukujemy. Nie wierzyła, że gitara może wydawać takie dziwne dźwięki. Chodziła za kotarę i szukała saksofonu, który miał grać z ukrycia.
Pamiętam inną, która na wspomnianym na początku koncercie krzyczała „Brak kultury! Proszę siadać! Cicho!”
Tak było (śmiech).
Grając w szkolnym zespole, „zaprzyjaźniłeś się” z czerwoną Sambą. To już kultowy instrument, o którym my, muzykujący absolwenci Staszica, opowiadamy sobie często.
Ta słynna Samba miała pewien feler, a było nim wzbudzanie się instrumentu przy uderzaniu w dźwięk „e”, a przecież w wielu produkcjach gitarowych to podstawowy dźwięk. Grając go, wydawało się, że jest pogłos – zwykle ten efekt wydobywa się urządzeniami, a ja po prostu grałem „e”. Świetnie poznałem tę gitarę. Największym problemem było jednak zaopatrywanie się w struny.
Tak, nie było skąd ich brać. Na przełomie lat 70. i 80. jeździłem po nie do Gdańska Wrzeszcza.
Tak, ja też będąc tam dość często obkupowałem się we wszystko, co można było.
Miałeś przerwę w graniu ze względu na podjęte studia medyczne i pracę.
Tak, pierwszy rok studiów był bardzo ciężki, nie mogłem pozwolić sobie na granie. Jednak w późniejszych latach pasja się odrodziła. To dzięki innemu hobby, jakim jest turystyka wysokogórska. Podczas wędrówek z Kołem Przewodników Beskidzkich więcej grywałem i śpiewałem. Potem wracając z innej górskiej wyprawy, zatrzymałem się w krakowskim sklepie muzycznym, gdzie przez trzy dni testowałem gitary tamtejszej produkcji. Gdy nabyłem jedną z nich (w zamian za wskazówki użytkownika zyskałem solidny rabat), zacząłem kupować najróżniejsze kostki, czyli efekty gitarowe. Starałem się odtwarzać dźwięki odpowiadające konkretnej muzyce. Na przykład dochodziłem do tego, w jaki sposób Shadowsi wydobywali te charakterystyczne brzmienia. W tej chwili mam w domu 11 gitar, w tym 12-strunową czy hawajską. Moją główną jest jednak Les Paul Gibsona, kiedyś marzenie wielu młodych muzyków, do tego Epiphone, Fender Stratocaster, Fender Telecaster i jeszcze jeden z podłączeniem do elektroniki, więc mam czym się bawić. Dysponuję też loop station z podkładami.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od czerwonej Samby…
Samba to pierwsza najważniejsza gitara, dzięki której mam większe zamiłowanie do gitary elektrycznej. Zestaw zgromadzonych instrumentów pozwala mi na swobodne komponowanie. A i występuję co jakiś czas na tak zwanym Muzograniu, czyli gitarowym, solowym koncertowaniu. Moje kompozycje określane są mianem muzyki ilustracyjnej, jednak lepiej ocenić ją samodzielnie na kanale „Józef Kobos”, na który zapraszam.
Zostaw komentarz