Po prostu lubię reżyserować
Bohaterem październikowej odsłony cyklu „Co za gość” był Janusz Zaorski. Reżyser filmów artystycznych wygrywających festiwale (m.in. „Matka Królów”), ale i wielkich przebojów kinowych („Piłkarski poker”). Spotkanie zorganizowano w sali biblioteki przy ul. Długiej 29a.
Na zakończonym niedawno Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przewodniczył pan jury w sekcji „Perspektywy”. Po tym, co zobaczył pan na festiwalu, można powiedzieć, że polskie kino ma przed sobą perspektywy?
Na pewno perspektywy są, szczególnie w porównaniu z czasami, w których ja dojrzewałem filmowo. Wtedy istniała tylko jedna szkoła filmowa. Teraz jest co najmniej pięć takich uczelni gwarantujących przygotowanie do zawodu. Tych absolwentów jest mnóstwo, bardzo mnie cieszy, że wśród nich jest też wiele kobiet. Istnieje możliwość wsparcia produkcji młodych. Jest Studio Munka, gdzie realizuje się półgodzinne filmy – można postawić ten pierwszy zawodowy krok. Czasami początkującym pomaga telewizja, ale nie jest to częste. Tam panuje fetysz seriali, produkcji stricte telewizyjnych. A więc w Gdyni w tym roku było bardzo dużo debiutów, różnej maści, choć muszę też dodać, że festiwal był nierówny. Były świetnie zrealizowane filmy, ale były także pomyłki. Na szczęście nie było pseudopatriotycznych gniotów, które ostatnio męczyły wszystkich naokoło.
Często tak jest, że pewne tematy falami przychodzą, że jeden aktor zagra nagle w dwunastu filmach konkursowych i wszyscy mają go po pięciu filmach dosyć. Powtarzał się temat ukraiński, bardzo ważny, bolesny, ale gdy było pięć filmów na ten temat, pojawiał się pewien przesyt. Byłem wielkim zwolennikiem filmu Damiana Kocura „Pod wulkanem” o ukraińskiej rodzinie, którą informacja o rosyjskiej inwazji zastała na wakacjach na Wyspach Kanaryjskich. To dawało ciekawy punkt wyjścia, to była właśnie opowieść w formie artystycznej. Kolejny f ilm, który mną zawojował to „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna, Szweda, absolwenta łódzkiej szkoły filmowej. To opowieść z Danii z czasów I wojny światowej, realizowana m.in. we Wrocławiu. Film absolutnie perfekcyjny, konsekwentny, gęsty psychologicznie. Nie ma tam jednego zbędnego zdania, wszystko służy głównemu tematowi, opowieści o kobiecie-dzieciobójczyni.
Pochwalę się, że i w Zgierzu „Dziewczynę z igłą” kręcono, w naszej zabytkowej łaźni miejskiej…
No proszę, jaki ten świat jest mały.
Często pana filmy, te stworzone kilkadziesiąt lat temu, podawane są obróbce cyfrowej i na nowo pokazywane publiczności. Oglądając je przy tej okazji, ma pan uczucie, że coś by w nich zmienił?
Różnie to bywa. Choćbym nie chciał, oglądam je po remasterowaniu. Taki jest obowiązek reżysera, musi odnowioną kopię oficjalnie zatwierdzić, sprawdzić ją pod kątem dźwięku. A był on w czasach PRL okropny. Czasami żartowałem, że gdybyśmy mieli takie mikrofony, jakie miała podsłuchująca nas bezpieka, dźwięk w polskich filmach byłby fantastyczny. Wracając do głównego wątku, zawsze „po” wie się lepiej. Wielokrotne projekcje, dyskusje z widzami, recenzje – to daje do myślenia. Ja debiutowałem ponad pół wieku temu, a to była inna epoka. Kino ma 130 lat, czyli to 50 lat od mojego debiutu jest jak kilka wieków w malarstwie, a w takim czasie ewoluowało malarstwo diametralnie. Dziś sprzęt filmowy się bardzo zmienił, istnieje choćby możliwość zdjęć z drona. Wejście elektroniki spowodowało, że można robić zdjęcia nocą, przy minimalnym oświetleniu. Teraz opowiada się szybciej, intensywniej, kiedyś były to dłuższe ujęcia i większe skupienie na psychologii. Kino akcji narzuciło swoje tempo także innym gatunkom. Jednak nie jestem z tych, którzy by „przekręcali” film lub kręcili ciąg dalszy, te wszystkie filmy były ważnym doświadczeniem, które było moim udziałem. Często rzucałem się w zupełnie innym kierunku, próbowałem nowych gatunków, różnych konwencji, bo po prostu lubię reżyserować.
Powiedział pan, że nie kręci ciągów dalszych. Akurat w przypadku „Piłkarskiego pokera” widzowie często pytali, i wciąż pytają, o możliwą kontynuację.
Były rozmaite próby, które się bardzo dziwnie kończyły. Raz zostałem oszukany przez producenta – wycofał się na tydzień przed zdjęciami. Innym razem nie sprzyjała temu sytuacja polityczna. Akurat dostaliśmy razem z Ukrainą organizację Mistrzostw Europy, więc nie był mile widziany temat przekrętów robionych przez europejską federację piłkarską. Wciąż pojawia się temat kontynuacji, ale chyba lepiej będzie zachować w pamięci oryginalny film. Bo ile tych ciągów dalszych się udaje? Chyba tylko druga część „Ojca chrzestnego”… Poza tym wszyscy starzejemy się. Marian Opania i Janusz Gajos mają już swoje lata, część obsady już nie żyje – Bronek Pawlik, Henryk Bista czy Mariusz Dmochowski. Teraz musielibyśmy tworzyć film o szpitalu, a kogo to interesuje… Gdyby coś robić na temat piłki nożnej, trzeba by na to spojrzeć inaczej i oderwać się już od „Piłkarskiego pokera”.
Gdy spogląda pan wstecz na swój dorobek, który z filmów uważa pan za najbardziej spełniony pod względem artystycznym?
Na pewno „Matka Królów”. Robiąc ten f ilm, założyliśmy sobie z ekipą, że tworzymy obraz, który powinien powstać pod koniec lat 50., czyli w czasach, gdy ukazała się książka Kazimierza Brandysa (na której oparty jest film – przyp.red.), gdy tworzyła się polska szkoła filmowa. Wtedy nie było to możliwe z powodów politycznych, cenzuralnych. Nawet gdy zrobiłem ten film w czasach pierwszej „Solidarności”, na początku lat 80., to i tak trafił na pięć lat na półki. Stan wojenny za bardzo kojarzył się z czasami stalinowskimi, władza bała się, że widzowie wyjdą z kina i będą coś krzyczeć, że będą demonstracje po seansach. Wracając do formy, ja właśnie zrobiłem go tak, jak zrobiłby go w czasach polskiej szkoły filmowej Andrzej Wajda czy Andrzej Munk. Szerokie obiektywy, ujęcia bez użycia transfokatora, kamera jadąca na szynach, to wszystko, co było domeną opowiadania w tamtych czasach. Założyłem sobie, że będę klasykiem już na starcie. W przypadku „Matki Królów” już nic bym nie zmieniał, bo taka była myśl przewodnia.
Ostatnie pytanie. Nie żałuje pan, że swoje życie poświęcił filmowi?
Absolutnie nie. Natomiast obecnie nie chciałbym być reżyserem. Ja uczestniczyłem w kinematografii reżyserskiej, a dziś panuje dyktatura producenta. Oczywiście, że w czasach PRL państwo, które dawało pieniądze na produkcję, chciało wtrącać się na każdym etapie. Jednak miałem poczucie, że robię coś ważnego, że ludzie chodzą na moje filmy, że jest to rodzaj rozmowy z moją widownią. Natomiast teraz reżyser jest od tego, aby zrobić f ilm, na który ludzie przyjdą do kina. Komedię, komedię romantyczną, kryminał. Natomiast filmy osobiste, autorskie, artystyczne mają bardzo pod górę. I widzę, jak się męczą moje młodsze koleżanki, młodsi koledzy, bardzo zdolne osoby. Jak ciężko się im przebić. Ja reżyseruję w telewizji, w teatrze, robię słuchowiska radiowe, szczęśliwie twórczo tam mogę się realizować.
Zostaw komentarz