Tramwaje w Zgierzu – jak koń na prąd podbił miasto
Dawno, dawno temu, a dokładniej 19 stycznia 1901 r. do Zgierza zajechał pierwszy tramwaj. Było to wydarzenie porównywalne do przybycia gwiazdy rocka… tylko że tamta była na szynach. Mieszkańcy patrzyli z zachwytem i lekkim niedowierzaniem. „To coś samo jedzie i nie potrzebuje koni?” – pytali. Tak, tramwaje przyjechały, by zostać. I jak się okazało, miały nieźle namieszać w życiu zgierskich obywateli.
Trasa tramwaju była prosta jak drut. Łódź – Zgierz. W Łodzi kończyła się na placu Kościelnym, a w Zgierzu na Nowym Rynku, czyli dzisiejszym placu Kilińskiego. Pierwotnie planowano, że linia dojedzie aż do Rynku Staromiejskiego. Niestety, negocjacje z lokalnymi władzami zakończyły się jak wiele rozmów o pieniądzach – brakiem porozumienia. Więc tramwaj zatrzymał się tam, gdzie mógł – na targowisku.
Luksusowy dyliżans jak kosmiczna rakieta
Tramwaj w tamtych czasach był czymś na miarę kosmicznej rakiety wiele lat później. Miał stalowe słupy z drutami, które ciągnęły prąd. Mijanki na rynku wyglądały jak z jakiegoś miasta przyszłości. Ludzie mówili, że to cud techniki. No bo jak inaczej nazwać pojazd, który jedzie i nie trzeba go poganiać batem?
Pierwsi pasażerowie korzystali z tramwaju, jakby to był luksusowy dyliżans. Panie w kapeluszach i długich sukniach zasiadały z dumą. Panowie sprawdzali zegarki, udając, że są bardzo zajęci. Podróż do Łodzi była jak mała wyprawa. Można było kupić na rynku kurę, wsiąść do tramwaju i po pół godzinie być w wielkim mieście. Ale tramwaj to nie tylko wygoda. To także historie. Ktoś zaspał na przystanku, ktoś zgubił bilet, a ktoś inny przewiózł swoim bagażem pół straganu. Mówiono nawet, że dzieciaki ze Zgierza marzyły o przejażdżce tramwajem i nieraz kombinowały, jak zaoszczędzić na bilecie. W tamtych czasach w każdym wagonie był konduktor, który pilnował porządku. Plac Kilińskiego szybko stał się centrum życia. Drewniana poczekalnia była miejscem plotek i żartów. W tamtych czasach tramwaje miały swój rytm, który dyktował codzienne życie miasta. Dzwonek tramwaju był sygnałem, że dzień pracy się kończy, i czas wracać do domu.
Zgierzanie pokochali tramwaje
Nawet jeśli czasem były awarie, a tory wydawały się zbyt wąskie na wszystkie sprawy, które chcieli załatwić w Łodzi. Ten pojazd na szynach zmienił miasto. Sprawił, że Zgierz nie był już tylko sennym miasteczkiem. Stał się częścią dużej aglomeracji, gdzie wszystko było na wyciągnięcie ręki. Nie wszyscy wiedzą, że zgierska krańcówka tramwajowa na placu Kilińskiego ma swoje miejsce również w literaturze. Edward Stachura, znany poeta, buntownik i włóczęga, wspominał to miejsce w swoich rozważaniach. To właśnie tam, siedząc na ławce i paląc papierosa, rozmyślał o ludziach, którzy powinni się spotkać – „ludziach tej samej konstelacji” – jak sam to ujął. Krańcówka tramwaju nr 45 była dla niego czymś więcej niż tylko punktem komunikacyjnym. Była miejscem symbolicznym, gdzie drogi różnych ludzi mogły się przeciąć w jednej chwili, jakby prowadzone jakąś tajemniczą siłą. Dla Stachury zgierska pętla była swego rodzaju sceną życia – prostą, codzienną, a jednocześnie pełną nieoczekiwanych możliwości. Może dlatego, patrząc na sunące po torach tramwaje, widział nie tylko pojazdy, ale i ludzi, którzy – choć nieznajomi – byli połączeni jakąś niewidzialną nicią. To miejsce stało się dla niego inspiracją do refleksji o wspólnocie, samotności i spotkaniach, które zmieniają życie. I tak oto tramwaje weszły w życie Zgierza z hukiem, dzwonkiem i stukotem kół. A Zgierzanie – no cóż – szybko nauczyli się, że podróż do Łodzi nigdy nie była tak ekscytująca. Co by nie mówić, tramwaje zrobiły ze Zgierza miasto na miarę nowoczesności. Na początku XX wieku to naprawdę był hit!
Maciej Rubacha
Zostaw komentarz