Darek i Beata Cłapowie. Trzysta procent normy
Opisy ich wypraw ubarwiają wydania miesięcznika od kilku już lat. Przyszedł czas, by zapytać o kulisy wyjazdów słynnych zgierskich podróżników. O inspiracje i ciemne strony egzotycznych podróży. Także o wciąż niezrealizowane plany…
Pamiętacie swoją pierwszą wspólną wyprawę? Zanim zaczęliście zdobywać Afrykę i Azję, chodziliście na przykład do lasu?
Wyprawy do lasu też były. Koleżanka zaprosiła nas kiedyś do Głowna. Miała zapewnić nocleg, ale okazało się, że ze względu na imprezę rodzinną nie ma miejsca u nich w domu. Nocowaliśmy więc w namiocie w lesie głowieńskim. To był 1979 rok, mieliśmy po 18 lat. Możemy uznać to za pierwszą naszą wyprawę.
Od dziecka marzyliście o zwiedzaniu innych lądów, czytaliście książki o egzotycznych podróżach?
Oczywiście, że czytaliśmy. Na przykład książki Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego. Zresztą w większości odwiedziliśmy miejsca, w których Tomek bywał, może z wyjątkiem Gran Chaco, choć w tym przypadku też blisko byliśmy. Gdy poznawaliśmy te książki w młodości, opisywane wyprawy były jak lot na Marsa. Nie spodziewaliśmy się, że sami ich doświadczymy. Czarny Ląd, kraina kangurów… Po powrocie z Wenezueli ponownie przeczytaliśmy „Orinoko” Fiedlera czy „Zaginiony świat” Conan Doyla, które w tej części Ameryki Południowej się rozgrywają. Ciekawe było wrócić do lektur po poznaniu tych miejsc. Zresztą nie tylko książki nas inspirowały, od zawsze lubiliśmy westerny: „Deadwood”, „Tombstone”, WyattEarp. Do miejsc, gdzie rozgrywały się te wydarzenia, również dotarliśmy. Odwiedzaliśmy groby pierwowzorów filmowych postaci.
Wiele osób zaczyna planowanie wyjazdu od wyszukiwania tanich połączeń. Jak jest u Was?
Jesteśmy pod tym względem elastyczni. Mamy długą listę miejsc, które chcemy zobaczyć i jeśli pojawia się okazja tańszego połączenia w tamte strony, to korzystamy. Czasami upatrzymy sobie jedno wymarzone miejsce i wtedy czekamy na okazję. W tym roku wreszcie udało się nam zorganizować podróż do Ekwadoru. Jesienią wybieramy się do Chin.
Pierwsza wyprawa za granicę…
To historia ze zwrotami akcji. Była to połowa lat 90. Pierwotnie mieliśmy wyjechać do Egiptu, ale akurat fundamentaliści przeprowadzili zamachy, ich ofiarą padli turyści. W zamian zdecydowaliśmy się wtedy na Tajlandię. Część z naszych znajomych nawet nie wiedziała, gdzie leży ten kraj, mylili ją z Tunezją. Okazało się, że podróż nie jest aż tak długa i męcząca. A na miejscu pojawiła się możliwość przedłużenia pobytu, dosłownie za grosze. Do tego miejscowi okazali się bardzo pomocni, a sam pobyt nie był drogi, stać nas było na wiele rzeczy. Dotarło do nas, że takie podróże są osiągalne, że nie są skomplikowane organizacyjnie. Od razu zaczął kiełkować pomysł kolejnych wypraw. Był to też powiew świeżości po wyjazdach z czasów Polski Ludowej: do NRD, do Czechosłowacji czy na Węgry. Gdy wyjeżdżało się po pieluchy dla dziecka i gdy obowiązkowo trzeba było mieć założoną książeczkę walutową.
Wasze artykuły to swoista reklama podróżowania, poznawania innych krain. Ale zawsze było bezpiecznie?
Prawdziwie niebezpiecznych sytuacji nie doświadczyliśmy, ale pojawiały się nieprzyjemne momenty. Na przykład w Belfaście na początku lat dwutysięcznych. Trafiliśmy tam, ponieważ nasza córka była na Erasmusie w Irlandii i postanowiliśmy przy okazji zwiedzić północną część kraju. Na miejscu nie chciano nam wymienić waluty. Polacy, których tam spotykaliśmy, traktowali nas jak konkurencję. W hostelu trzy razy pobrano nam pieniądze z karty, udając, że transakcja jest nierealizowana, takie wątki można by mnożyć. Po wyludnionych ulicach jeździły opancerzone wozy, w barze opowiadali nam, że zastrzelono tu ostatnio dostawcę pizzy. Klimat był w tym mieście przygnębiający. Paradoksalnie jest to więc opowieść nie z zapadłej afrykańskiej wioski, a z kraju europejskiego, cywilizacyjnie nam bliskiego. Oczywiście radzono nam sporą ostrożność w Wenezueli, aby nie nosić ze sobą plecaka, aby nie wyjmować telefonu komórkowego. Kraj w tym czasie przechodził ogromny kryzys ekonomiczny, co przełożyło się na wzrost przestępczości. Zresztą krążyły opowieści, że i wenezuelska Gwardia Narodowa potrafiła okradać turystów. Pojawiał się klimat zagrożenia i tam i podczas pobytu w RPA, ale szczęśliwie nic nam się nie stało.
Na ile wasze pobyty są zaplanowane?
Zazwyczaj z góry zaplanowane mamy dwa noclegi: pierwszy i ostatni.To, co w środku pobytu ustalamy na bieżąco. Wcześniejsze rezerwacja blokowałaby nam ruchy, a my podczas zwiedzania zawsze staramy się wyrobić trzysta procent normy. Dzięki Internetowi można szukać noclegów z dnia na dzień, mamy już wyższy poziom klienta na stronie Bookingu. Bywało, że docieraliśmy do wynajętego pokoju już w nocy, budząc właściciela. A tam, gdzie nie ma dobrego połączenia internetowego, w zakątkach Chin, w Kambodży czy na Kubie, znajdują turystów ludzie oferujący na bieżąco noclegi. Zresztą nie tylko noclegi, proponują także jedzenie czy transport.
Jak wygląda komunikacja z mieszkańcami? Znajomość angielskiego nie wszędzie jest normą.
Angielskim oboje porozumiewamy się bez problemu, Beata dodatkowo rosyjskim, ja hiszpańskim, portugalskim trochę słabiej. Ale, jak mówisz, to często nie załatwia sprawy. W Chinach wiele osób nie zna żadnego innego języka, ale jednocześnie nadrabiają uprzejmością i mową ciała. Prowadzą za rękę, przekazują kolejnej osobie, która ma wskazać właściwe miejsce czy odpowiedni środek transportu. Tu też ciekawostka, część Chińczyków jest przekonana, że na świecie istnieje jeden język pisany. Wiedzą, że ludzie posługują się różnymi dialektami mowy, ale gdy już coś napiszą, to są zdziwieni, że ktoś może nie odczytać ich „robaczków”. Jedna z pań oferujących nam nocleg, skrupulatnie przez kilka minut kaligrafowała swoją wiadomość. Odpisaliśmy „Ala ma kota”, aby zrozumiała, jak różne potrafią być języki pisane. Często ostatecznym wyjściem jest mowa ciała. Musieliśmy nieźle nagimnastykować się, by pokazać kierowcy, że potrzebny jest postój, aby skorzystać z toalety. Nieczęsto widział odgrywanie zdejmowania spodni…
Śpicie na pieniądzach, skoro tak często i tak daleko wyjeżdżacie?
W Wenezueli była taka inflacja, że po wymianie dostaliśmy dwa kartony banknotów. To był jedyny raz, gdy mogliśmy spać na pieniądzach (śmiech). Niejednokrotnie odpowiadam na takie pytania w ten sposób: może więcej wydajesz w Polsceniż my, będąc w podróży. O ile tzw. zorganizowane wyjazdy pochłaniają bardzo dużo pieniędzy, my potrafimy ograniczać koszty. Oczywiście korzystamy z czarterów, wtedy wyszukujemy tańsze loty. Zdarza się, że w środę „bukujemy” czwartkowy wylot. Pewnych mechanizmów nauczyliśmy się też podczas wypraw, automatycznie wiemy,dokąd pójść jeść, gdzie spać, do jakiego samochodu wsiąść. Szukamy miejsc, gdzie jadają miejscowi, zdarza się nam znaleźć dwuosobowy obiad za 1,5 dolara, jak ostatnio w Tanzanii. Na Kubie kupowaliśmy banany u rolnika za 60 groszy za kilogram, ananasy były po 90 groszy.
A więc wyjeżdżacie, żeby zaoszczędzić?
Tak! (śmiech). Biorąc pod uwagę koszty ogrzewania, lepiej zakręcić kurki i wyjechać. W Wietnamie pożywna zupa kupowana u ulicznego sprzedawcy to wydatek kilku złotych, na Kubie bułka z kawałem ryby panierowanej kosztuje złotówkę, a sok wyciskany z trzciny cukrowej kilkadziesiąt groszy. Zdarzyło się, że dostaliśmy jakieś danie w prezencie, gdy już lokal się zamykał, a właściciel nie chciał wyrzucać jedzenia. Komunikacja miejska jest też najczęściej bardzo tania.
Ludzie, których spotykacie, kojarzą kraj nad Wisłą?
Jedna postać przewija się zawsze – papież Jan Paweł II. W Meksyku – tego mogliśmy się spodziewać, ale też na Kubie. W taksówce muzułmanina, w jednym z krajów arabskich, wisiał jego portret. Wytłumaczył, że to w podziękowaniu za budowanie dialogu między religiami. Bardzo lubią Polaków w Gruzji, w Azerbejdżanie podobnie. Często szukamy poloników na terenie, gdzie jesteśmy. W wenezuelskiej Santa Elena spotkaliśmy kobietę, która była córką andersowca. Ogrom takich sytuacji mieliśmy w Argentynie, tam założycielem fabryki będącej potentatem na rynku yerba mate był, nieżyjący już Polak Jan Szychowski. Było bardzo późno, gdy dojechaliśmy do fabryki, a tam przed bramą zobaczyliśmy obraz Matki Boskiej, wzorowany na wizerunku z Wilna. Bardzo wzruszające to było. Pracownik, widząc nas, zadzwonił po kierownika i tak poznaliśmy Juana Gembarowskiego. Janek oprowadził nas po zamkniętej fabryce, na koniec zgrzewkę yerba mate podarował całej grupie. Osobną historią jest miasto Wanda w argentyńskiej prowincji Misiones założone przez naszych rodaków. Na muralach można znaleźć tam orła białego, wierni chodzą do polskiego kościoła, długo by opowiadać. Pamiętają o Pawle Strzeleckim w Australii. Ważne jest muzeum Ignacego Domeyki w Chile – otaczają go tam czcią, bo stworzył podwaliny przemysłu w tym kraju, był też wybitnym wykładowcą uniwersyteckim.
Gdzie was jeszcze nie było, a chcielibyście…
Na Antarktydzie. Mieliśmy już nawet zaliczkę wpłaconą, ale wyprawa nie doszła do skutku. Na razie ceny są zaporowe, ale nie składamy broni. Z pewnością wyjedziemy do Peru w przyszłym roku.
Rozmawiał Jakub Niedziela
Zostaw komentarz