Wszyscy jesteśmy Ukraińcami. Ми всі українці
Jeśli do tej pory nie mieliśmy okazji ich bliżej poznać, jeżeli wśród naszych znajomych nie było nikogo, kto mówi po polsku z mocnym wschodnim akcentem, to z pewnością już się to zmieniło. Ukraińcy, a właściwie głównie Ukrainki stały się integralną częścią naszego świata, codziennością w polskiej rzeczywistości. Spytaliśmy je o życie w naszym kraju. Dotarliśmy do tych, które przywiała tu wojenna zawierucha, jak i tych, które mieszkają, pracują i uczą się tu od lat.
Lena
Urodziła się w pół drogi między Lwowem a Kijowem – w mieście Chmielnicki w zachodniej części Ukrainy. Mieszkańcy tego regionu posługują się surżykiem, specyficzną mieszanką języków ukraińskiego i rosyjskiego, akurat w Chmielnickim z przewagą tego pierwszego. Do naszego kraju Lena przyjechała pięć lat temu, a całym jej dobytkiem były wtedy dwie walizki i trzy torby. Obecnie kończy studia magisterskie z filozofii na Uniwersytecie Łódzkim. Gdy pojawiły się pierwsze informacje o rosyjskiej agresji na Ukrainę, była akurat w swoim domu. – Obudziłam się podejrzanie wcześnie i odruchowo sprawdziłam komórkę. Od razu zobaczyłam powiadomienia o wiadomościach od mojej mamy. Powiedziałam mojemu partnerowi, że stało się coś strasznego – opowiada. – Mama pisała, że zaczęło się bombardowanie całej Ukrainy. Byłam jak sparaliżowana. Od razu zadzwoniłam do niej, a później do babci, aby dowiedzieć się co z nią i gdzie jest. Wszyscy płakali…
Jeszcze tego samego dnia Lena uczestniczyła w wiecu solidarności z Ukrainą na ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Zaangażowała się też szybko w bezpośrednią pomoc dla swoich rodaków. Wspólnie ze znajomymi przekazali wiele ciepłych ubrań i kocy, rozpoczęła też regularne wizyty w szpitalu. – Spędzam tam czas z siedmioletnią dziewczynką, która straciła rodzinę w wypadku, uciekając od wojny – wspomina Ukrainka. – Robimy fryzurki, gramy w gry i oglądami bajki, jedząc domowe ciasteczka upieczone dla Małej przez jednego z moich polskich kolegów. W tymże szpitalu pomagam również lekarzom z tłumaczeniami przy innych chorych ukraińskich dzieciach.
Na pytanie, co można poprawić przy organizacji pomocy dla uchodźców wojennych, odpowiada, że nie słyszała żadnych zastrzeżeń od swoich rodaków. – Niezmiernie dziękuję w ich imieniu. A po zakończeniu wojny zapraszamy na Krym wspólnie świętować zwycięstwo!
Halina
Pochodzi z Iwano-Frankiwska na zachodzie kraju, mieszkała w malowniczej okolicy sąsiadującej z górami. Na pytanie o charakterystyczne cechy regionu uśmiecha się, że na pewno dobra kuchnia, m.in. bonosz ukraiński z bryndzą. W Polsce mieszka i pracuje od 2015 roku, choć w międzyczasie zdarzało jej się wracać na dłuższe okresy do Ukrainy. Jak wspomina moment, gdy dowiedziała się o ataku Rosjan? – Było to straszne. Wstałam do pracy i jak zawsze zajrzałam do facebooka, a tam wiadomości, że wojna! Zadzwoniłam od razu do dzieci, okazało się, że bomby spadały na lotnisko, niedaleko miejsca naszego zamieszkania. Syn tylko powiedział, że nie śpią już od dawna. I że siedzą w jednym pokoju, pod szafą. Wyszłam do pracy, ale nie mogłam nic zrobić, myślałam tylko o tym, co tam się dzieje. Mój szef powiedział krótko – jedź na granicę i zabierz ze sobą dzieci. Zadzwoniłam do ich ojca i tego samego dnia wyjechałam w kierunku Ukrainy. No i przywiozłam je tutaj.
Z dziećmi Halina wróciła do Zgierza w nocy 26 lutego, ale nawet się nie położyła, od razu zaczęła pomagać innym dziewczynom mieszkającym w ośrodku przy ul. Pułaskiego.
Jest poruszona skalą wsparcia Polaków. – Rano koleżanki z pracy zadzwoniły do mnie, że rzeczy, które są potrzebne przybywającym z dziećmi z Ukrainy: pampersy, jedzenie już na mnie czekają, że mogę podjechać i je zabrać. Do tej pory ludzie przynoszą do ośrodka ubrania, zabawki, przybory szkolne. Jestem za to bardzo wdzięczna. Ja też ile miałam pieniędzy, tyle przeznaczyłam na zakupy – opowiada. – Od dawna tu pracuję, gorzej mają ci, którzy tu przyjeżdżają.
Dużym problemem jest teraz brak mieszkań, podczas gdy wiele osób szuka możliwości osiedlenia się poza ośrodkiem. Powodem jest mała liczba lokali, ale chyba także niepewność wynajmujących. Nawet pani Halina od kilku tygodni szuka mieszkania dla siebie i sprowadzonej z Ukrainy rodziny.
Olena
Jest niewiele po 30-tce, w Żytomierzu, gdzie mieszka, pracuje jako manicurzystka. Przyjechała tu z córkami Vladislavą i Jewą. Uciekła z Ukrainy zaraz po wybuchu wojny, na drugi dzień. Zrozumiała, że wkrótce może zrobić się niebezpiecznie. W pobliżu jej domu są koszary, które natychmiast zostały zbombardowane. Gdy spadły bomby, powypadały okna ze wszystkich budynków w pobliżu. Wtedy zyskała pewność, że musi wyjechać. Nie czekała na dalszy rozwój wydarzeń, zabrała córki i ruszyła do Polski. Jej mąż Vitalij poszedł walczyć. – On nigdy w życiu nie trzymał broni w ręku, jest chory na serce, ale został oddelegowany do walk w Irpieniu i w Buczy. Tam był około 20 dni. Nie wiem, dlaczego wysłano go w takie miejsce, ale z drugiej strony rozumiem, że musi tam być i bronić naszej ziemi. Najważniejsze, że żyje – Olena mówi z najwyższym trudem. – Teraz jest już gdzie indziej, gdzie jest spokojniej i możemy częściej rozmawiać. Przedtem słyszeliśmy się raz na 3 dni.
Olena regularnie rozmawia z rodziną, która została na miejscu – opowiadają, jak się chowają przed bombami, o tym, co się dzieje na Ukrainie. Ma też siostrę tu, na miejscu w Zgierzu. Zresztą ona sama też kiedyś pracowała w Polsce, więc Polska nie jest dla niej całkiem obcym terenem. Wiele razy podkreśla, że jest „w szoku od pomocy, którą dostaje od ludzi”. – Młodsza córka wymagała pomocy medycznej. Przyjechał lekarz, od którego dostałyśmy niesamowitą pomoc – opowiada przejęta. – Bardzo dobrze się nią zajął, wysłał na badania. To niesamowite.
Właśnie przez chorobę Jewa nie mogła iść do szkoły tak jak starsza z córek Vladislava. Na razie. Olena chce, żeby niezależnie od tego, ile czasu przyjdzie im mieszkać w Polsce, dziewczynki integrowały się z rówieśnikami z Polski, żeby poznawały język i żeby się uczyły. Mówi, że chociaż czuje się tu dobrze, to jednak jej największym marzeniem jest powrót do domu, do siebie.
Katerina
Drobna, szczupła, delikatna kobieta przed 40-tką. Z wykształcenia jest lekarzem, ale nie pracuje w zawodzie. Mówi, że to nie dla niej. Do Polski przyjechała 26 lutego z Nowowołyńska w zachodniej części Ukrainy. Kiedy wyjeżdżała, jeszcze nie odczuwała wojny, ale wokół mówiono, że ta sytuacja na pewno nie potrwa długo, że z godziny na godzinę wszystko może się zmienić. Dlatego zdecydowali z mężem, że ona i syn opuszczą Ukrainę. Mąż został, poszedł walczyć, na front. Podobnie jak Olena, Katerina nie jest w stanie spokojnie opowiadać o ostatnich tygodniach jej życia. Widać, jak głęboką ranę spowodowała sytuacja w jej kraju, jak wielką traumę wywołała… Katerina jest szczególnie wrażliwa, wie o tym, że wszystko odczuwa bardziej niż inni, Mówiąc, ma cały czas łzy w oczach. Choć próbuje się trzymać, widać, ile wysiłku kosztuje ją opowiadanie o tym, co przeżyła. Z drugiej strony jest bardzo świadoma tego, co się dzieje i jakie mogą być skutki wydarzeń. Bardzo dobrze wie, że może nie mieć dokąd wracać, gdy ta wojna się skończy. – Jestem w ogromnym stresie, nie mogę odnaleźć się w takim miejscu zbiorowego zamieszkania, bo jestem przyzwyczajona do zupełnie innego życia, czuję się jak duże dziecko, bardzo potrzebuję wsparcia – mówi. – Doceniam to, że mam gdzie mieszkać, że nie spadają mi bomby na głowę, ale po prostu trudno mi żyć z tym wszystkim, co się dzieje, trudno mi się odnaleźć. Dlatego najchętniej siedzę na terenie ośrodka i nigdzie nie wychodzę.
Katerina przyjechała do Zgierza z synem, 13-letnim Vołodią. Oprócz niego zabrała z sobą dwoje dzieci siostry męża i tu opiekuje się całą trójką. Syn nadal uczy się w ukraińskiej szkole przez Internet. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. – Najgorsze jest to, że on ciągle mówi, że chce wracać do domu, a ja muszę mu tłumaczyć, że jeszcze nie teraz, że może później będzie lepiej i będą mogli wrócić – mówi ze smutkiem.
Opowieści wysłuchali: Renata Karolewska i Jakub Niedziela
Zostaw komentarz