Poznajmy się. Wybuchła wojna… (cz.2)
Niedawne obchody rocznicy rozstrzelania stu Polaków przypomniały nam o trudnej wojennej przeszłości naszego miasta. Chcemy pamiętać o tym szczególnym czasie, a pomagają nam w tym bezpośredni świadkowie, wciąż żyjący wśród nas. Kontynuujemy wspomnienia pani Wiesławy Kuzańskiej, zgierzanki, której wczesne lata młodości przypadły na okres okupacji niemieckiej.
Pani Wiesława, z urodzenia łodzianka trafiła do naszego miasta zaraz po wybuchu wojny. Tu mieszkali jej dziadkowie ze strony ojca, tu także przydzielono im mieszkanie przy ul. Gołębiej. Pamięta odgłos lecących samolotów i huk spadających bomb, pamięta jeńców armii zachodniej wykorzystywanych przez Niemców do prac porządkowych. W jej pamięci wciąż pozostają trudne warunki życia, jakie okupanci narzucili Polakom. Głód był codziennością…
Skoro macie siłę chodzić po lesie…
Ojciec zgierzanki Roman Goździk często przebywał poza domem. Za sabotowanie pracy zleconej przez okupanta ukarano go przymusowym kopaniem rowów w okolicach Gostynina – były to długie labirynty mające służyć Niemcom za okopy. Roman wykorzystywał tę sytuację, aby jak najczęściej odwiedzać pobliskie wsie. Za pomoc przy rozmaitych pracach otrzymywał najcenniejszą w tamtych czasach zapłatę – jedzenie. Do domu przynosił zboże, brukiew, ziemniaki, rzadziej mięso. Wszystko, co pozwoliło przetrwać jego rodzinie: żonie i dwójce małych dzieci. Wysiłkiem było zdobywanie pożywienia, ale także przemycanie produktów do miasta. W tym celu pan Roman robił ze starych szmat woreczki, które wieszał sobie na szyi i ukrywał pod ubraniem.
Mała Wiesia w chwili wybuchu wojny miała dziewięć lat. Była zbyt młoda i zbyt drobna, aby pracować, a chciała przecież pomagać rodzinie. Postanowiła zbierać jagody w zgierskim lesie. Podczas okupacji wymagało to specjalnego pozwolenia, dziewczynka poszła więc do magistratu, aby zdobyć dokument. I wtedy pod budynek podjechało gestapo. „Skoro macie siłę chodzić po lesie, macie też siłę pracować” – wykrzyknęli funkcjonariusze do dzieci i seniorów ustawionych w kolejce. Małą Wiesię przewieziono ciężarówką do zakładu szwalniczego w okolicy dzisiejszej ul. Popiełuszki. – Prowadziła ten zakład pani Parejek, kobieta surowa i bezwzględna. Musiałam tam pracować przy kruszącym się tworzywie, rozdzielałyśmy igłami sprasowane płaty miki – opowiada pani Wiesława. – Rodzina dowiedziała się, że to bardzo szkodliwe na płuca, udało się załatwić przeniesienie do innej pracy. Wykorzystano fakt, że byłam wątła i wciąż kaszląca. Niemcy bali się, że pozarażam chorobą innych pracujących przy tworzywie.
Kolejne zlecone dziewczynce zadanie też nie należało do przyjemnych. Rozpruwała czapki furażerki po zabitych niemieckich żołnierzach. Nie prano ich, jedynie przewracano materiał na drugą stronę i odparowywano. Często znajdywano na nakryciach głowy ślady krwi, a czasami także przyschnięte kawałki ludzkiego ciała.
Stu Straconych
Marzec 1942 roku. Tę datę przywołaliśmy już we wstępie. Osiemdziesiąt lat temu hitlerowcy dokonali jednej z najokrutniejszych zbrodni na ziemiach polskich. Na zgierski plac Stodół przywieziono stu więźniów i rozstrzelano ich na oczach przymusowo tam spędzonych mieszkańców. W grupie, którą zmuszono do przyglądania się egzekucji, była także mama pani Wiesławy. – Niemcy zabierali wtedy wszystkich z domów z wyjątkiem małych dzieci, dlatego z bratem mogliśmy zostać – wspomina. – Mama wróciła bardzo poruszona, przybita i zapłakana, ale o żadnych szczegółach nie chciała mówić, aby oszczędzić nam obrazów okrucieństwa. O rozstrzelaniach, wrzucaniu ofiar na ciężarówki i wywożeniu ich do lasu dowiedziałam się od innych świadków tej zbrodni.
Tragizm czasów okupacji polegał na tym, że zagrożenie mogło przyjść z każdej strony. Kiedyś mama pani Wiesi wysłała dzieci z jajkami do sąsiadki folksdojczki. Kobieta żywność odebrała, ale nie zamierzała za nią zapłacić. Bo i cóż te „polskie świnie” mogły jej zrobić? Wybuchła awantura, zbiegli się gapie, ktoś wezwał gestapo. W tej formacji pracował mąż oszustki. Traf sprawił, że przybiegł jako pierwszy. Zabrał mamę Wiesi, mówiąc, że ją aresztuje. Kobieta była pewna, że już nie zobaczy swoich dzieci… Zakończyło się to jednak zaskakująco szczęśliwie. Niemiec wyprowadził panią Goździkową, ale jedynie po to, aby w tajemnicy przed żoną oddać pieniądze za jajka. Dodał, aby więcej do jego rodziny się nie zbliżała, bo może już jej nie pomóc.
Sztuczne wąsy
Gorzkie wspomnienia mieszają się z tymi zabarwionymi humorem. Jedną z pasji Romana Goździka, ojca naszej bohaterki było wykonywanie zdjęć. Podczas cyklicznych pobytów w Dzierżąznej (w gospodarstwie prowadzonym przez niemiecką rodzinę wraz z przydzielonymi tam dziećmi z sierocińca) amator fotografii został w końcu zauważony z aparatem w dłoni. I to przez oficera mieszkającego w dworku. Niemiec nie zameldował o zakazanej czynności, ale „poprosił”, aby pan Roman wykonał zdjęcia na jego ślubie. Część uroczystości miała się odbyć się przed zgierskim magistratem, a ojciec pani Wiesi nie chciał, aby lokalni folksdojcze dowiedzieli się o jego fotograficznych zainteresowaniach. Do pracy przystąpił więc… w przebraniu. Rodzina przez długie lata śmiała się, słuchając opowieści o doczepianych z tej okazji wąsach i brodzie.
W styczniu 1945 r. do Zgierza dotarły wojska Armii Czerwonej. Ostatni akcent obecności Niemców to zaprzęgi konne i samochody wywożące ich (razem z dobytkiem) w stronę Aleksandrowa. I rzucane na odchodne zapewnienia, że to tylko na moment, że wkrótce tu powrócą…
Jakub Niedziela
Zostaw komentarz