Muzykowanie – hobby, praca i źródło energii
Dla wielu muzyków przygoda z graniem zaczyna się w szkole średniej. Zakładane zespoły to hobby, przygoda i rozrywka. Nierzadko zdarza się, że to także ważny element budowania dalszej kariery zawodowej. Witek Świątczak i Leszek Gabrielczak (perkusista, wokalista, a także inżynier mechanik) rozmawiając o czasach licealnych i latach nieco późniejszych, przypomnieli, z czym musieli mierzyć się muzycy, którzy w latach 70. i 80. chcieli zarabiać na pasji.
(WŚ) Pierwszy raz zobaczyłem cię w roku 1970 roku, gdy przyszedłem do „Staszica”. Usiedliśmy w sali gimnastycznej, a tu na scenie zespół. W składzie był Józek Kobos na gitarze, Edek Sobczyk na basie, Piotrek Czajkowski na trąbce, a na perkusji i wokalu Leszek Gabrielczak. Zagraliście wtedy „Letit be”, ale jak wykonaliście „Love like a man” (z rep. Ten YearsAfter – przyp. red.), a Józek Kobos zagrał solówkę dokładnie taką jak Alvin Lee, no to w tym momencie stwierdziłem, że muszę bardziej brać się za gitarę niż do tej pory. Zrobiliście wtedy ogromne wrażenie. Opowiedz o tym zespole.
(LG) Grono nauczycielskie zdecydowanie wspierało istnienie zespołów młodzieżowych. Wystarczyło, że przyznałem się profesorowi Kotyni, że gram z Piotrkiem Czajkowskim, a działaliśmy wtedy w Domu Kultury Dzieci i Młodzieży przy ul. Świerczewskiego (dzisiejsza 3 Maja – przyp. red). Ten od razu zapowiedział, że wystąpimy przy okazji najbliższej akademii. Tym koncertem zachęciliśmy innych do grania. Pamiętam, że w szkole pracował pan Lucjan, księgowy, który na co dzień był dość srogi, ale wysupłał skądś pieniądze i kupił nam perkusję, gitarę i jakieś wzmacniacze. Był jednak problem z głośnikami i nasz kolega, Wojtek Kobos, którego znasz z klasy, pasjonat elektroniki, zaczął kombinować i zrobił nam głośniki. Wymontowywał je z jakichś innych szkolnych głośników.
Tak, to prawda! I z projektora filmowego…
No i tak powstawał ten sprzęt. Wojtek jeszcze bardziej się zaangażował, gdy do szkoły przyszedł jego młodszy brat, który został naszym wiodącym gitarzystą solowym! Józek rzeczywiście był bardzo zdolny, nawet do dziś. Pan profesor…
…medycyny!
Tak, onkolog, nadal aktywnie gra na gitarze. Daje nawet koncerty w swoim środowisku. Wtedy Wojtek robił dla Józka różne bajery: kaczkę, fuzje, przetworniki jakieś, żeby to wszystko fajnie brzmiało. I tak parę lat graliśmy.
Pamiętam kolumnę do basu, którą zrobił Wojtek. Wielka, ciężka, do tego małe głośniki, a do wokalu były takie czerwone.
To ty masz świetną pamięć!
Bo jak wy już skończyliście grać w 1971 roku, no to my zaczęliśmy w następnym i ten sprzęt został. Oczywiście,żeby móc go używać i grać swoje ulubione bluesowe kawałki, to musieliśmy występować na festiwalu piosenki radzieckiej, brać udział w eliminacjach miejskich.
To za moich czasów tak nie było, bo dyrekcja była inna. My musieliśmy występować na akademiach i dzięki temu udostępniano nam salę prób. To były piękne lata. Dalszym ciągiem tego było moje granie w zespole dixielandowym podczas studiów. No i po studiach, kiedy nie byłem usatysfakcjonowany tym, co robię, a głównie zarobkami.Wówczas dostałem propozycje, żeby grać zawodowo za granicą. Skorzystałem z nich i przez 10 lat utrzymywałem się z grania w różnych hotelach. Byłem wtedy w Kuwejcie, Emiratach Arabskich, Katarze i Skandynawii.
To chyba było organizowane przez Przedsiębiorstwo Państwowe Polska Agencja Artystyczna „Pagart”. Żeby dostać paszport, trzeba było być zarejestrowanym.
Ponieważ byłem amatorem z krwi i kości, to żeby zrobić obowiązkową weryfikację, musiałem się podszkolić. Związek Muzyków STOMUR w Łodzi zrobiłdla amatorów roczny kurs, podczas którego mogliśmy się podszkolić. Były lekcje teorii, nuty, ćwiczenia dla perkusistów. No i pojechałem do Warszawy, gdzie przed Czesławem Bartkowskim zdałem egzamin. Dostałem weryfikację, która pozwoliła mi dalej jeździć po świecie.
Ja też zrobiłem weryfikację na muzyka estradowego. Trzymam ją na pamiątkę (śmiech). Ona był na tyle ważna, że bez niej zarabiałeś 200 zł za koncert, a z nią to było 400 zł.
W tym czasie, kiedy pierwszy raz miałem wyjechać za granicę, chciałem sobie wzmocnić zestaw perkusyjny. Miałem zestaw Szpaderskiego, a chciałem kupić talerz, który kosztował 150 dolarów. Musiałem wziąć pożyczkę, bo zarabiałem 25 dolarów na miesiąc jako konstruktor inżynier.Ten jeden talerz to była moja półroczna pensja.
Mnie stawka za koncert wystarczała na półtora kompletu strun – to mój przelicznik (śmiech). Ale cieszyliśmy się, że graliśmy.
W tamtych czasach to było coś fajnego mieć takie hobby. Spełniałeś się jako muzyk, a jednocześnie spotykałeś się z kolegami, którzy lubili to samo. Po wielu latach pracy w różnych zawodach wspominałem czasy, kiedy ciężko było kupić dobry sprzęt, bo go nie było. Wszedłem z ciekawości do Centrali Muzycznej przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Okazało się, że w piwnicach jest cała część poświęcona instrumentom perkusyjnym. Zobaczyłem tam takie zestawy, o których kiedyś mogłem tylko pomarzyć. A że już stać mnie było, poprosiłem od razu o zapakowanie zestawu Yamahy. Mam go do tej pory. Czasami z synem i jego kolegami organizujemy wspólne granie. Na co dzień każdy zajmuje się czymś innym, ale spotykamy się, żeby w głowach przełączyć się na inne fale, dla rozluźnienia i podładowania baterii.
Zostaw komentarz