Kolebka buddyzmu
Czy komuś z szanownych czytelników zdarzyła się taka sytuacja, że nawigacja pokazywała cel, ale nie pokazywała drogi do niego, mimo że mieliśmy stuprocentową pewność, że droga istnieje?
A co najważniejsze, prowadzi do celu, które jest miejscem niezwykłym i dla sporej części świata bardzo ważnym.
Nam zdarzyła się taka sytuacja w Nepalu, gdzie drogi po sezonie letniej pory deszczowej są nieprzejezdne, często niemal całkowicie rozmyte przez ulewy. Wjeżdżając na taką drogę, trudno z góry stwierdzić, czy jest przejezdna w całości, w części, czy może wcale. Dlatego chcąc jednak dojechać do celu, za namową właściciela naszego hotelu w Chitwan wynajęliśmy samochód terenowy i ruszyliśmy w drogę do Lumbini, kolebki buddyzmu.
Droga dla ludzi o mocnych nerwach
Podekscytowani planami dalszej podróży wstajemy wcześnie. Za oknem ciekawy widok: poranna toaleta słoni w gospodarstwie naprzeciw naszego hotelu. Wielkie zwierzęta kładą się jak małe psiaczki obok swoich właścicieli. Ci natomiast przy pomocy wielkich płacht i szczotek oczyszczają ich skórę z kurzu i insektów.
W tym momencie podjeżdża nasze auto. Koniec przedstawienia, czas ruszać. Na początku droga wydaje się całkiem normalna, przynajmniej jak na warunki nepalskie. Potem jednak jest już tylko coraz gorzej: oberwane, pozapadane nawierzchnie dróg lub podmyte i osunięte stoki gór. Droga nieutwardzona nie raz prowadzi jednym wąskim pasem, ale ruch odbywa się w dwie strony. To naprawdę robi wrażenie. W pewnej chwili widzimy, że ruch przed nami ustaje. Za moment nasz kierowca skręca, wjeżdżając w koryto prawie całkowicie w tym czasie wyschniętej rzeki. Po drodze mijają nas olbrzymie ciężarówki. Chcieliśmy, to mamy niezwykłe przeżycia. I cieszymy się, że wynajęliśmy terenowca.
Święte miejsce
Do Lumbini większość ludzi przybywa w określonym celu: by zobaczyć miejsce narodzin Buddy, czyli Siddharthy Gautamy – księcia, który przeżywszy dwadzieścia osiem lat w dobrobycie, poznał świat poza pałacem, dole i niedole prostych ludzi. Po latach medytacji doznał oświecenia i jako taki, czyli Budda, zaczął nauczać innych. Tak powstała jedna z największych religii świata, a dokładniej– system filozoficzny.
Przez całą długość miasta ciągnie się olbrzymi ogród. To tutaj usytuowane są świątynie ufundowane przez wiernych z różnych krajów. Nikogo nie dziwią oczywiście świątynie nepalskie, japońskie czy chińskie, ale mamy tutaj również budowle z tak egzotycznych dla buddyzmu krajów, jak Kanada czy Dania. Cały obszar do zwiedzenia jest ogromny, dlatego po krótkich negocjacjach wynajmujemy tuk tuka. Ten niezbyt komfortowy środek transportu pozwala nam przemieszczać się znacznie szybciej. Krótko potem docieramy do najważniejszej ze wszystkich świątyni Māyādevi poświęconej matce Buddy. Zbudowana jest ona na gruzach starego pałacu, gdzie (jak się przyjmuje) przyszedł na świat Siddhartha Gautama. Świątynia i jej otoczenie w 1997 r. wpisane zostały na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Aby wejść na jej teren, należy dokonać stosownej opłaty i dodatkowej za robienie zdjęć. Następnie trzeba zdjąć obuwie i po obowiązkowej kontroli można wejść na najświętszy dla buddystów teren.
Pierwsze kroki kierujemy do Māyādevi. Sam budynek stoi na gruzach dawnej świątyni, jest stosunkowo nowy i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Robienie zdjęć wewnątrz jest całkowicie zakazane. W nabożnym skupieniu przesuwamy się wśród tłumu wiernych i wreszcie docieramy do centralnego miejsca, które jest szczególnie czczone. Wierni dotykają kamieni, a niektórzy nawet je całują. Dla nich to spotkanie z najświetniejszą istotą.
Przed budynkiem widać staw czy też basen… To miejsce kąpieli matki Buddy. Istnieje przekonanie, że kąpiel w tym zbiorniku zapewnia płodność i leczy kobiety niemogące mieć dzieci. Po drugiej stronie drzewo figowca Bodhi, pod którym wypoczywała Māyādevi po porodzie. Tutaj składa się ofiary, pali kadzidełka i odbywa modły. Jeśli nie chcemy lub nie mamy czasu, żeby zrobić to samodzielnie, możemy zostawić jałmużnę mnichom siedzącym wokół drzewa, a oni pomodlą się za nas.
Kraj pełen różnorodności
Innym niezwykle ważnym miejscem jest kolumna cesarza Aśoki z III wieku p.n.e. Ten władca, który wsławił się wieloma podbojami i szczególnym okrucieństwem, odegrał na rzecz buddyzmu rolę podobnej do tej, którą wypełnił cesarz Konstantyn dla chrześcijaństwa. Młoda religia otoczona została opieką państwa, a sam cesarz odbył pielgrzymki do miejsc związanych z życiem Buddy, gdzie wybudował stupy i świątynie.
Rozwijając flagę Zgierza przy kolumnie, ujrzałem kątem oka, że biegnie do nas jeden z dwóch stojących obok policjantów. Muszą być czujni! Kiedy stanął obok mnie, wręczyliśmy mu szybko lewy skraj flagi, a moja żona zrobiła zdjęcie.
Po powrocie do miasta naszą uwagę zwrócili dwaj brodaci panowie ubrani na biało z charakterystycznymi czapeczkami na głowie. Pozdrawiamy ich typowo „namaste”, ale po chwili zastanawiania mówimy jednak „salam alejkum”. Na to drugie pozdrowienie chętnie odpowiadają – to przecież typowi muzułmanie. Potem sami zatrzymują nas raz jeszcze na ulicy, pytając, skąd jesteśmy. Polska nie bardzo wpisuje im się w świat islamu. I tak sobie myślimy, że może to nieprzypadkowe spotkanie. Właśnie odwiedziliśmy kolebkę buddyzmu, w Jerozolimie byliśmy już dawno temu. Może czas wybrać się do Mekki, szczególnie że Arabia Saudyjska rozluźniła nieco przepisy wjazdowe. No cóż, zobaczymy.
Beata i Dariusz Cłapowie
Zostaw komentarz