Ukraiński barszcz.
Dobrze pamiętam te pierwsze słowa polskiego spikera wypowiedziane 1 września 1939 r. w obliczu napadu Niemiec na Polskę.
Słowa te powtarzane były przez długi czas po wojnie. Po zakończonych wakacjach, kiedy szykowaliśmy się rozpoczęcie nowego roku szkolnego, przypominano nam o tej agresji. 24 lutego 2022 r. rano poczułem się podobnie. Drugi z agresorów z 1939 r. Rosja zaatakowała ponownie. Zaatakowała naszego sąsiada, Europę i świat humanitarnych wartości.
Granicę mołdawsko-ukraińską minęliśmy późnym popołudniem.
Zanim dotarliśmy do Chocimia, zapadał już zmierzch. Drogi kiepskie albo nawet bardzo kiepskie. Nasz Suzuki GV sprawuje się dzielnie, ale samochód przyjaciół nie jest przystosowany do takich wyzwań. Robimy duży objazd i główną drogą docieramy do granic miasta. Teraz najważniejsze to znaleźć hotel i odpocząć po trudach dnia. Ale gdzie go szukać? Jedziemy wolno, rozglądając się po okolicy. Nasze zachowanie zwraca uwagę stróżów prawa. Zatrzymuje nas radiowóz na sygnale. No tak – myślę – tego nam jeszcze brakowało. Ciemna noc, obcy teren i do tego jeszcze policja. Ostatecznie nie było tak źle. Funkcjonariusz zapytał nas, czego potrzebujemy, a potem podał adresy dwóch hoteli, jeden w pobliżu, drugi tańszy w centrum miasta. Wybieraliśmy ten drugi. Pokój skromny, na drugim piętrze, ale miła atmosfera. Szybko zaprzyjaźniliśmy się z obsługą.
Następnego ranka na śniadanie wybraliśmy się na pobliski bazarek: skromna knajpka w drewnianej budce oferuje wyśmienite, gorące chaczapuri, do tego herbatka z miejscowych ziół. Niebo w gębie. Czego więcej chcieć?
Potem odwiedziliśmy sklep miejscowej „Cepelii” i udaliśmy się do słynnego, chocimskiego zamku, na pola chwały Rzeczypospolitej. Twierdza – trzeba przyznać – do dziś wygląda imponująco. Przed oczami przebiegają nam obrazy toczonych tu bitew: pierwszej, gdzie oddziały polsko-litewsko-kozackie po ciężkiej, trwającej tydzień obronie, okupionej śmiercią hetmana Jana Karola Chodkiewicza, zatrzymały nawałę turecką i utrzymały granicę na Dniestrze. I tej drugiej stoczonej ponad 50 lat później, którą tak pięknie opisał Henryk Sienkiewicz w Panu Wołodyjowskim.
Zanim jednak weszliśmy do twierdzy, odwiedziliśmy cerkiew św. Aleksandra Newskiego. Wnętrze utrzymane w niebiesko-żółtych barwach z pięknym, bogatym ikonostasem. Jesteśmy tu zupełnie sami. Palące się świece tworzą niezwykły klimat. Jeszcze kilka kroków i „zdobywamy zamek”. Drewniany most, baszta obronna i jesteśmy na dziedzińcu. A tu widok jak z bajki. A wewnątrz? Dawne stroje, broń i hetman Jan Karol Chodkiewicz spoglądający dumnie z obrazu ukazującego toczącą się bitwę z wojskami tureckimi. Obok duży obraz, na którym widnieje zbroja i oręże husarza – najlepszego rycerza XVI i XVII-wiecznej Europy.
Kolejny przystanek to Kamieniec Podolski.
Jedziemy do niego bocznymi drogami. Naokoło skromne, ale bardzo ładne zabudowania. Przed kamienieckim zamkiem wita nas żołnierz piechoty wybranieckiej. Po krótkiej rozmowie staje się naszym przewodnikiem. Języka polskiego nauczył się biegle od znajomego księdza, na parafii. Zamek jest niesamowicie położony. To kamienna wyspa na rzece Smotycz. Wysokie, strome i twarde zbocza, które powodują, że jest on praktycznie nie do zdobycia.
Patrzymy w kierunku miasta: most i piękna architektura miejska, katedra z wieżą minaretu, na której szczycie stoi postać Matki Boskiej. A co w centrum?
Udajemy się na główny plac miasta, czyli Polski Rynek. Wśród wielu ciekawych pamiątek, wyrobów rękodzieła, rzuca nam się w oczy podobizna Putina umieszczona na… papierze toaletowym.
Przed wejściem do katedry niewielki pomnik – ścięty pień drzewa i ptak przykuty łańcuchami próbujący poderwać się do lotu.
Życie to szereg poświęceń – głosi napis na poniku poświęconym pułkownikowi Jerzemu Wołodyjowskiemu. Na jednym ze wzgórz okalających miasto widzimy z daleka wielkiego białego orła. To teren byłego polskiego cmentarza – mówi nasz przewodnik.
Po krótkim zwiedzaniu Truskawca udajemy się do Drohobycza.
Na Uniwersytecie jest podobno muzeum czy może raczej izba pamięci Brunona Schulza. Czekając na przewodnika, czytamy informacje na ścianach: stypendium w Lublinie, Rzeszowie, praktyki w Krakowie. Czy czas się cofnął? Oglądamy dom, gdzie mieszkał Bruno Schulz i miejsce, w którym został zabity. Czas nas goni, więc jedziemy dalej.
Na targowisku kupujemy haftowane koszule, robione nieraz na zapleczu i mile spędzamy czas, rozmawiając z mieszkańcami Drohobycza.
Okolice Lwowa to już inna Ukraina, a na pewno lepsze drogi – taka pamiątka po inwestycjach poczynionych na Euro 2012. Na koniec odwiedzamy jeszcze Żółkiew. Tutaj czas się zatrzymał – miejscowość ma niezwykły klimat. W cerkwi ksiądz opowiada nam nie tylko o świątyni, ale również o swojej 50-letniej posłudze kapłańskiej. Częstuje nas czekoladą, a kiedy siedzimy już w samochodzie, przynosi jeszcze bochenek chleba. Po wyjście udajemy się na targ zlokalizowany obok synagogi. Tam czekają na nas wspaniałe wędzonki, które pachną z daleka, przywołując klientów. Na masło i śmietanę trzeba mieć własny słoik lub dopłacić za opakowanie. Wszystko domowej roboty. Wyjeżdżając, mijamy dworzec autobusowy. Chłopak w mundurze żegna się z dziewczyną… Zostało nam w kieszeni trochę hrywien, więc stajemy przy barze. W menu dostrzegamy barszcz. Może to barszcz ukraiński – mówi koleżanka. Robi się trochę śmiesznie. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie intensywną czerwień tego barszczu ukraińskiego, obawiam się, aby nie rozlała się, powodując płacz i zniszczenie.
Beata i Dariusz Cłapa
Zostaw komentarz