Las Vegas w środku Azji
Nie wybieraliśmy się do Turkmenistanu. To wyszło jakoś tak naturalnie, przy planowaniu trasy w Azji Środkowej. Turkmenistan to kraj odizolowany od wielkiego świata, żyjący według swoich zasad. Zachodnim krańcem dotyka Morza Kaspijskiego, czepiając się jakby kresów Europy, ze wschodu z kolei zamyka go Amu Daria, mocno wpisana w krajobraz azjatycki. Tym bardziej warto było do niego zawitać, a dostać się tam nie jest łatwo.
Do Turkmenistanu wyruszamy z Persji, czyli z obecnego Iranu. Do granicy jeszcze wiele kilometrów, a droga trudna: górzysto-pustynna. Wreszcie zmęczeni docieramy na miejsce. Zadziwia nas mały ruch na przejściu granicznym. Okazuje się, że jest czynne tylko do godziny 16.00. Chociaż nam, Europejczykom, wydaje się to absurdalne, to jednak tak jest. Na tym jednak nie koniec. Pomiędzy Iranem i Turkmenistanem jest niewielka różnica czasowa, zaledwie pół godziny. Gdy w Iranie jest 16.00, po drugiej stronie granicy jest już 16.30.
No cóż, było po czasie, więc nie przeszliśmy. Trzeba było poszukać noclegu. W hotelu, a właściwie w seraju, okazało się, że takich my, nieszczęśników, jest więcej. Dlatego w czwórkę musieliśmy zmieścić się w pokoju dwuosobowym. A i tak byliśmy w gronie nielicznych szczęśliwców, bo osób w podobnej sytuacji było więcej, a kolejnych przybywało z każdą godziną. Wkrótce zarówno hol, jak i pokój modlitwy, były zapełnione. Podróżni spali na podłodze przykryci kocami. Rano dostaliśmy na śniadanie „chleb”, czyli olbrzymi, cienki placek, jajko gotowane, trochę masła i sera. Do picia była mocna, gorąca herbata. Może zabrzmi to dziwnie, ale było super!
Pieniądze w reklamówce
Następnego dnia granica wyglądała zupełnie inaczej. Panował tam ogromny ruch w obie strony: mnóstwo pieszych, samochody poddawane dokładnej kontroli, różni ludzie oferujący swoje usługi. Szczególne miejsce wśród nich zajmowały „obnośne kantory wymiany walut”, czyli panowie przechadzający się z reklamówkami napełnionymi pieniędzmi, głównie z walutą tutejszych krajów. Twardą walutę: dolary czy euro mieli oczywiście lepiej zabezpieczone. Zdarzyła się tam również niecodzienna sytuacja, bo w czasie finansowej transakcji sprzedawca waluty musiał odejść na chwilę, zostawiając mnie z całą reklamówką pieniędzy!
Później czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Urzędnicy graniczni okazali się bowiem „zbieraczami numizmatów”. Prosili nas o pieniądze w naszej walucie. Jakiś czas wcześniej, będąc w Indiach, poznaliśmy już takich „kolekcjonerów”. Jeden prosi złotówki, a za chwilę drugi podchodzi z tym, co dostał kolega i prosi o wymianę na równowartość w dolarach. Taki interes.
Wszystko jest ogromne
Aszchabad jest taki, jak go sobie wyobrażaliśmy; taki, o jakim słyszeliśmy. Jest zaskakujący. Wszystko jest zbyt duże. Bardzo szerokie ulice przy niezbyt dużym ruchu. Ogromne, bardzo bogate budowle, piramidy jakby przeniesione z Egiptu. Sztuczne wodospady spadające kaskadą ze sztucznie utworzonych, marmurowych „stoków”. Mnóstwo pomników – również ogromnych, przedstawiających bohaterów, nie tylko turkmeńskich, ale pochodzących z całej niemal środkowej Azji. W nocy wszystko intensywnie oświetlone.
Hotel, w którym zatrzymaliśmy się, był jak inne budynki. Trochę trudno się do tego przyzwyczaić. Patrzymy przez okna naszego pokoju na ten ogrom. No, ale czas ruszać na zwiedzanie. Szczególnie ciekawe, a przede wszystkim ważne w Turkmenistanie jest Muzeum Dywanów. Dywan jest rodzajem świętości narodowej, trudno przyrównać to do czegoś w Polsce. Muzeum – jak można było się spodziewać – jest oczywiście ogromne. Podziwiamy najróżniejsze wzory dywanów. Niektóre, bardzo stare mają niezwykły, typowy dla danego regionu splot. Najbardziej spodobała nam się jednak jurta ustawiona na dziedzińcu. Można było wejść do środka i poczuć się jak mieszkańcy kraju setki lat temu zamieszkujący step czy pustynię.
Kolorowy, egzotyczny świat
Zmęczeni zwiedzaniem udajemy się na starówkę. Dzięki Bogu istnieje tu coś takiego. Dla regeneracji organizmu postanawiamy coś zjeść i wypić. Stoliki wyglądają tutaj inaczej niż u nas. Goście siadają na podwyższeniu, na dywanie. Na środku znajduje się mały stolik. Jemy zatem, siedząc płasko, jak na podłodze. W menu znajdujemy szaszłyki i piwo. Tak, prawdziwe piwo! Po pobycie w Iranie to rarytas. Siedzimy i patrzymy na kolorowo ubrane Turkmenki z długimi warkoczami. Przypominają się nam dokładnie owinięte w czarne stroje mieszkanki Persji. Może dlatego, gdy podano szaszłyki i piwo, wstałem i krzyknąłem „niech żyje Turkmenistan”. Potem pozostała nam jeszcze wizyta na bazarze. To dla nas bardzo egzotyczne miejsce, pełne niezwykłych produktów, wyrobów domowych, jakichś kiszonek z przeróżnych warzyw i różne miejscowe słodycze. Roześmiani sprzedawcy błyszczą złotymi zębami. Kupujemy czapki, skarpety i nosidełka na wodę.
Wieczorem idziemy na wesele. Nie oryginalne oczywiście, tylko na taką imprezę folklorystyczną. Artyści zapraszają do zabawy, ja mam być nawet „panem młodym”. Drużbowie obnoszą mnie trzy razy wokół „panny młodej”, a nie jest to dla nich łatwe. Na pamiątkę dostaję wielbłąda, chociaż to chyba oni, drużbowie powinni dostać ;).
Gdyby dziś ktoś zapytał mnie o Aszchabad, powiedziałbym, że to takie Las Vegas w środku Azji. Po prostu.
Beata i Dariusz Cłapowie
Zostaw komentarz