Na Dachu Afryki
Tekst piosenki „Moje Kilimandżaro” zespołu Lady Pank jakiś czas temu często wpadał nam w ucho. Wcześniej była powieść Ernesta Hemingwaya „Śniegi Kilimandżaro” i świetny film z 1952 r. o tym samym tytule ze znakomitymi rolami Gregory Pecka, Avy Gardner, Susan Hayward i innych. A co było później? Potem przyszła straszna wiadomość o śmierci Olka Doby podczas zdobywania Dachu Afryki. Pływaliśmy nieraz „burta w burtę”. Teraz wyruszymy na wyprawę, która okazała się dla niego tragiczna – otodroga na Kilimandżaro!
Pierwszą ofertę zorganizowania wyprawy otrzymujemy od zaprzyjaźnionego z naszymi gospodarzami przewodnika. Nie wygląda najlepiej, dlatego szukamy innych opcji. Jeden kontakt mamy jeszcze z Polski, inne zdobywamy na miejscu. Bycie przewodnikiem, organizatorem wypraw to dobry biznes dla Tanzańczyków. Zajmuje się tym kilka tysięcy osób. W końcu decydujemy się na ofertę Józefa, czyli przewodnika poleconego przez gospodarzy. Czy to dobry wybór? Zobaczymy.
Rano przyjeżdża po nas mikrobus, na którego dachi tak solidnie już wypchany ekwipunkiem lądują nasze sprzęty i bagaże. W samochodzie cała ekipa, łącznie z przewodnikiem Anaeli, wysokim Masajem, który na Kilimandżaro był już wiele razy.
Machame Village położona jest na wysokości prawie 1800 m n.p.m., wejście na terenparku narodowego jest właśnie na tej wysokości. Zanim wyruszymy na trasę, dokonujemy odprawy w biurze. Zostawiamy nasze dokładne dane.
Tam, gdzie las deszczowy przekracza granicę zimna
W listopadzie jest tak zwana „mała pora deszczowa”, dlatego wspinaczy nie jest zbyt wielu. Spośród nielicznych wydobywamy imię Marty, Polki, która nieco wcześniej wyruszyła na szlak w towarzystwie Słowaka. Jak się później okaże, nie będzie to jedyny polski akcent na trasie.
Teraz czas na kontrolę. Służba parku sprawdza dokładnie nasze bagaże. Nie możemy wnieść żadnych jednorazowychbutelek. Są jeszcze inne ograniczenia – wszystkie zmierzają do zachowania tego miejsca w jak najlepszym stanie. Pierwszy etap drogi jest bardzo przyjemny – idziemy lasem deszczowym. Jest ciepło, a wokół piękna roślinność i odgłosy zwierząt. Z każdym krokiem staje się jednak zimniej, a nieprzyzwyczajony jeszcze organizm słabnie z wysiłku. Machame Camp (3000m n.p.m.) to miejsce naszego pierwszego noclegu. Kiedy docieramy na miejsce, nasze namioty i toaleta są już rozstawione, a na kuchni grzeje się woda na kolację. Witamy się z Martą, wymieniając jej imię, co dziewczynę bardzo zaskakuje. Za chwilę czeka nas kilka minut rozmowy i wymiana wrażeń, a po kolacji zasłużony odpoczynek.
Ranek wita nas bardzo rześkim powietrzem. Po skromnej toalecie w małej miseczce ciepłej wody i śniadaniu ruszamy na szlak. Droga do Shira Camp to „zaledwie” 800 m przewyższenia, ale mamy znaleźć się na 3800 m n.p.m., a jest to już wymagająca wysokość. Droga nadal ładna, ale znacznie trudniejsza – kamienista i bardzo stroma. I znów robi się też coraz zimniej. W obozie piękne widoki na wszystkie strony świata, jednak co chwila pojawiają się chmury i pada deszcz. Na gałęziach obok namiotów jakiś podgatunek wron (tak przynajmniej mi się wydaje). Ptaki czekają zapewne na resztki z kolacji, więc zasiadamy do posiłku. Jedzenie jest smaczne: gorąca zupa, ryż mięso, warzywa, kilka rodzajów napojów do wyboru, a rano wspaniałe naleśniki i parówki na ciepło. Następny etap to długa droga przez Lava Tower na wysokości 4600 m n.p.m., z którego następnie schodzimy do Barranco na wysokości „zaledwie” 3900 m n.p.m., gdzie mamy zaplanowany nocleg. Jest bardzo zimno. Widać już niewieleroślinności, a krajobraz staje się „księżycowy”. W dodatku zaczyna padać deszcz. To doświadczenie nie jest nam obce, ale deszcz przeradza się w grad, a potem w śnieg. Do tego zaczynają bić pioruny. Wyczerpani docieramy do Lava Tower. Tutaj czeka nas krótki odpoczynek i posiłek w namiocie. Za kamienną wieżą, gdzie prowadzi nasz szlak, schodzą się strumienie, dążąc do uskoku wodospadu, którędy idziemy w dół. Przed nami jeszcze około 10 km, ale jest to bardzo trudnyodcinek. Z Barranco do Barafu mamy 700 m przewyższenia i wiele kilometrów do pokonania. Droga zaczyna się mocno stromym podejściem o przewyższeniu ponad 300 m. Tutaj mijamy słynny Kissing Rock – ścianę, do której trzeba się blisko przytulić, aby nie spaść w przepaść. Tę część drogi pokonujemy z Martą i jej słowackim kolegą. Podczas robienia zdjęcia podchodzi do nas trzech młodych Amerykanów. Jeden z nich mówi, że jego rodzina mieszka w USA od pokoleń, ale pochodzą z Polski i mają bardzo znane nazwisko – Baczewski.
Certyfikaty i drobne odmrożenia
Do Barafu dochodzimy zmęczeni, jest bardzo późno. Dziwi nas,gdy Anaeli mówi, że będziemy musieli wstać przed północą, aby wyruszyć na szczyt. Po negocjacjach opóźniamy wyjście o kilka godzin. Pod szczyt idzie się bardzo wolno, wlokąc nogę za nogą. Wpływ na to ma wysokość i wszechogarniające zmęczenie. Wreszcie ukazuje się Stella Point, co oznacza, że dotarliśmy do krateru. Do Uhuru Peak jeszcze niecała godzina,mimo że widać go z daleka. Wreszcie jest! Radość, wzruszenie i… możliwie najszybszy powrót do bazy. W tym momencie okazuje się, że mamy iść w dół, alecoś nam się nie zgadza, bo mieliśmy być na wyprawie siedem dni, a tymczasem okazuje się, że będziemy tylko sześć. Atmosfera, głównie między nami i Józefem, psuje się. Po spędzeniu nocy w Mweka Camp na wysokości 3000m powyżej poziomu morza udajemy się do wioski o tej samej nazwie. Tutaj czekają na nas certyfikaty, ważne, ale nie najważniejsze. „Pamiątki” po wyprawie – odmrożenia i poparzenia – jeszcze jakiś czas nosić będziemy na twarzy. Wyprawa na Dach Afryki pozostanie na zawsze w naszej pamięci i sercach.
Beata i Dariusz Cłapowie
Zostaw komentarz