Dziura w ziemi
Byliśmy tutaj już wiele razy, ale na pewno jeszcze nieraz odwiedzimy to miejsce. Czasem zastanawiamy się, co tak niezwykłego nas tu przyciąga? Przecież to tylko ogromna dziura w ziemi. To fakt, dziura… ale jaka!
Grand Canyon, czyli Wielki Kanion Rzeki Kolorado, to prawdziwy cud natury. Odległość pomiędzy brzegami kanionu w najszerszym miejscu wynosi prawie 29 km. Stojąc na krawędzi płaskowyżu, patrzymy w otchłań mierzącą 1857m.Długość rzeki na tym odcinku to 446 km. Brzmi ciekawie? Więc wybierzmy się w tę podróż wspólnie.
Do południowej krawędzi South Rim prowadzą dwie bramy: wschodnia i południowa, którą zdarzało nam się najczęściej wjeżdżać na teren parku narodowego. Tak było również ostatnim razem. Jedziemy z Las Vegas – z miejscowości Kingman podążamy słynną Route66, najbardziej legendarną drogą na świecie. Jest tutaj nawet muzeum poświęcone tej drodze ze starymi samochodami i stacją benzynową. Przy okazji zaglądamy do McDonalda na przekąskę i kawę. Te punkty gastronomiczne w USA są zdecydowanie skromniejsze od lokali w Polsce, ale można się w nich najeść dosłownie za kilka dolców. Na stacji benzynowej niedaleko wejścia do Parku Narodowego Crand Canyon rzuca nam się w oczy samochód z naczepą dla koni. Z pojazdu wysiadają mężczyźni w typowych ubiorach cowboyów. Kiedy jeden z nich siada przy stoliku, proszę o wspólne zdjęcie. Przedstawiamy się jako podróżnicy z Polski. – I’m Polish – słyszymy w odpowiedzi. Pytamy, czy mówi po polsku. – Nie – pada odpowiedź – mój dziadek przyjechał z Polski, ja urodziłem się już tutaj. Żałujemy, że nie porozmawiamy po polsku, ale zawsze miło spotkać rodaka.
Ekstremalna turystyka
Pierwsze domy, hotele i domki kempingowe w Grand Canyon budowano na skraju urwiska. Stopniowo, w miarę rozwoju turystyki powstawały następne, w głębi lasu, dalej od kanionu. Zamieszkaliśmy w jednym z nich. Po zakwaterowaniu pobiegliśmy, żeby obejrzeć zachód słońca, podczas którego, podobnie jak o wschodzie, kanion prezentuje się najpiękniej i najokazalej. Można wówczas obserwować zmieniające się barwy i kształty skalnego masywu. Niezwykłe góry o specyficznych nazwach, jak Świątynia Wisznu lub Świątynia Izis i mniejsze wąwozy przecinające kanion w poprzek, powoli giną w mroku. Przez chwilę jeszcze nad północną krawędzią rozciąga się smuga czerwonego, coraz ciemniejszego, światła. Za chwilę wszystko spowije ciemność i majestatyczna cisza.
Na dno kanionu prowadzą dwie drogi. Śmiałkowie, którzy zamierzają zejść na sam dół na własnych nogach, upominani są, aby zabrać z sobą zapas wody i żywności. Niezbędna jest również czapka, a najlepiej kapelusz z dużym rondem i okulary słoneczne. Schodząc niżej, można obserwować zmieniającą się roślinność, spotkać też różne zwierzęta.
Wiele lat temu zrobiliśmy sobie piknik mniej więcej w połowie drogi prowadzącej w dół kanionu. Rozłożyliśmy koc i wyjęliśmy jedzenie. Błyskawicznie podbiegła do nas duża, szara wiewiórka, których jest tu dużo, bezczelnie zabierając smaczną bułkę z serem. Trzeba powiedzieć, że piesza wyprawa na dno kanionu i powrót tego samego dnia porównywać można do wysiłku, jaki trzeba włożyć w przebiegnięcie maratonu – to po prostu wyczyn. Jest jeszcze druga forma dotarcia na dno – wyprawa na mułach. Wyruszają one każdego dnia wczesnym rankiem. Jednak aby skorzystać z tej opcji, trzeba zapisać się na loterię. Jeśli zostanie się wylosowanym, można pojechać w wyznaczonym terminie. Przed wyruszeniem odbywa się odprawa. Doświadczeni kowboje instruują uczestników, jak mają się zachować. – Przy pierwszym przystanku można jeszcze zrezygnować – mówią. – Wtedy można kupić sobie koszulkę z napisem „Jeździłem na mule w Grand Canyon” i wrócić do domu. Później powrotu już nie ma. Trzeba jechać dalej.
Przyglądamy się jednemu z jeźdźców. Jest wystrojony jak prawdziwy kowboj, ale zdecydowanie nie daje sobie rady. W pewnym momencie odjeżdża od grupy. Przewodnik pyta go, dokąd jedzie, ale ten nie potrafi odpowiedzieć.
Kanion ma swoją magię
Wzdłuż urwiska prowadzi droga. Jadąc nią, można zatrzymywać się przy punktach widokowych. Kursuje tu również bezpłatny autobus. Dla idących pieszo wzdłuż krawędzi wyznaczona jest specjalna ścieżka edukacyjna. Zaczyna się przy Muzeum Kanionu i prowadzi do zachodniego krańca. Od punktu zero, czyli czasów dzisiejszych, przesuwamy się „w czasie” po datach oznaczonych na chodniku. Co kilka kroków zatrzymujemy się przy tablicach informacyjnych opisujących powstawanie kanionu. Możemy też dotknąć skały, która uformowała się w danym okresie. Niezwykłość tego miejsca spowodowała, że wiele osób związało się z nim na stałe. Tak było dawniej, w czasach pionierów, i tak jest dzisiaj. Tu żyją, mieszkają, pracują, a niekiedy spoczywają na miejscowym cmentarzu ludzie, dla których kanion stało się ich miejscem na Ziemi. Właśnie na tutejszej nekropolii można wielu z nich poznać, odczytując nazwiska pierwszych osadników, ofiar wypadków, samobójców… Głośne krakanie wygania nas z tego miejsca, ruszamy więc północną krawędzią North Rim. Jeśli nie pokonamy Kanionu pieszo przez rzekę, będziemy musieli przejechać kilkaset mil, a zajmie nam to wiele godzin! Wyjeżdżamy zatem wschodnią bramą i znajdujemy się na terenach Indian. Przy drodze stragany z rękodziełem. Podczas kupowania bransoletki, moja żona pokazuje sprzedawczyni te, które ma na sobie, opowiadając, na jakim krańcu świata zostały zakupione. – My jesteśmy Navajo – mówi dziewczyna. To ważna informacja, bo w tym rejonie mieszkają inne znane plemiona, jak: Hopi, Apacze czy Komancze, ale też wiele mniej znanych. Innym razem mężczyzna z plemienia Navajo uczy nas ich mowy i tańca. Wszystko trwa zdecydowanie za krótko, ale jest naprawdę sympatycznie.
W miejscowości Cameron przejeżdżamy na północną stronę, podziwiając stary most z wybudowany na początku XX w. Na północnej krawędzi wszystkie góry, które wcześniej widzieliśmy z daleka, mamy na wyciągnięcie ręki. Spacerujemy po wijących się ścieżkach górskich i patrzymy w otchłań z tarasów widokowych. Zmęczeni odpoczywamy w pięknym starym hotelu nad krawędzią urwiska. Z miejscami takimi jak to wiąże się wiele legend. W dawnych czasach jeden z przewodników opowiadał o swojej wyprawie podczas mgły tak gęstej, że stojąc przy ogonie muła, nie widział jego łba, nie wiedząc, dokąd idzie. Gdy się przejaśniło, zobaczył pod sobą ogromną przepaść, więc szybko przebiegł (po chmurach !) na drugą stronę i tak ocalał! No cóż, ta historia to tylko potwierdzenie moich słów z początku tej relacji: Grand Canyon to niby tylko dziura w ziemi, ale za to jaka!
Beata i Dariusz Cłapowie
Zostaw komentarz