Pasja. Marka Olczaka wyprawa na Alaskę
Alaska może kojarzyć się z popularnym przed laty serialem komediowym, a zgierzanom dodatkowo z relacjami małżeństwa Cłapów, naszych niestrudzonych podróżników. Na przełomie maja i czerwca tę odległą krainę odwiedził kolejny mieszkaniec naszego miasta, specjalista od wspinaczki wysokogórskiej Marek Olczak. Celem wyprawy było Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej (6190 metrów n.p.m.).
Pan Marek zdobywał już ośmiotysięczniki (ósmy szczyt świata Manaslu), na łamach miesięcznika opisywaliśmy również jego wyprawę na Nanga Parbat w Himalajach. Każda z wypraw to nowe doświadczenie, pobyt na Alasce to m.in. lot awionetką, ciągnięcie sań wypełnionych bagażem, wreszcie słońce, które za kołem podbiegunowym nie chce chować się za horyzont… Próbę zdobycia szczytu Denali zgierzanin podjął w towarzystwie dwóch znajomych z lublińskiego klubu wysokogórskiego, Magdy i Katarzyny. Pierwszym etapem ich podróży było miasteczko Anchorage, kolejnym przystankiem– osada Talkeetna, w której żyje mniej niż tysiąc mieszkańców. I tu pierwsze spostrzeżenie – w Himalajach podróżnicy mogli korzystać z rozbudowanej infrastruktury turystycznej: hosteli, sklepów z żywnością, miejscowych przewodników. Natomiast miejsce, do którego trafili na Alasce to park narodowy z jego ścisłymi przepisami, „śnieg, lód i niewiele więcej”. Uczestnicy wyprawy muszą być samowystarczalni przez okres wielu tygodni. – Z Talkeetna przedostaliśmy się na lodowiec awionetką, tam po prostu nie ma dróg– opowiada Marek Olczak.–Lot był ciekawym przeżyciem, zimne górskie powietrze, ogłuszający huk w kabinie, ale też przepiękne widoki. No i bagaż musieliśmy ograniczyć do minimum – nie może być zbyt duży, aby nie obciążał samolotu.
Bezkresna biel
Po wylądowaniu zapas jedzenia i paliwa do gotowania należy… ukryć w śniegu. Ten pierwotny sposób przechowywania okazuje się najlepszy, należy tylko kopać odpowiednio głęboko (metrowa warstwa może stopnieć), a miejsce oznaczyć tyczkami. To, co zabiera się do kolejnego obozu, samodzielnie transportowane będzie na saniach. Zgierzanin opowiada, że czuli się wtedy, jak polarnicy zdobywający biegun. I że ciągnięcia sań należy się nauczyć. W pierwszej fazie podróżnicy założyli na nogi rakiety (odpowiednie do brodzenia w miękkim śniegu), a gdy podłoże zrobiło się zbyt strome i lodowe, rakiety zamienili na raki.
Droga z obozu pierwszego do drugiego była długim, wielokilometrowym odcinkiem. Paradoksalnie część tej trasy to schodzenie w niższe partie. Tak ukształtowany jest teren prowadzący do szczytu Denali. I kolejna nowość: w sezonie maj-czerwiec pod kołem podbiegunowym nie zapada ciemność. To osobliwość, ale akurat dla tej wyprawy nie było to utrudnieniem, grupa usypiała bez problemu przy jasnym niebie. Co więcej, często wykorzystywała porę nocną do pokonywania kolejnych etapów. Gorzej z wyznaczaniem szlaku podróży… Lodowiec nieznacznie, ale stale się przemieszcza. Nie można „jeden do jednego” korzystać z wytyczonych wcześniej tras, umiejscowienie szczelin zmienia się o sto, dwieście, czasami nawet o trzysta metrów. Wciąż trzeba być czujnym. Tym bardziej że w niekorzystnych warunkach krajobraz Alaski to bezkresna biel z niewielką ilością punktów odniesienia. „To jak przebywanie w środku piłki pingpongowej, wszędzie biało, góra, dół, nie ma się na czym oprzeć” – mówi pan Marek.
Minus trzydzieści
Trasę z obozu trzeciego do czwartego (o dużym stopniu przewyższenia: z 3300 metrów na 4300 metrów) pokonywano dwukrotnie, by móc zabrać cały potrzebny bagaż. Kolejne etapy to także nowe obserwacje: słońce nie zachodzi, ale temperatury potrafią spaść w nocy do minus 30 stopni! Często też na wyższych partiach pogoda jest lepsza niż na niższych, po prostu wspinający się przekraczają w pewnym momencie linię chmur. Baza czwarta to punkt strażników parku, nie mylić z ratownikami górskimi. Pomoc oferowana przez Rangersów ma bardzo ograniczony zakres, w tej dzikiej krainie należy mocniej liczyć na siebie i własny zespół. Poza tym lepiej pochopnie nie zgłaszać problemów strażnikom, bo jeśli ocenią, że podróżnik nie jest wystarczająco samodzielny, mogą wycofać jego pozwolenie na wspinaczkę i odesłać do domu!
W bazie czwartej Marek, Katarzyna i Magda spędzili osiem dni, o wiele dłużej niż planowali, fatalna pogoda uniemożliwiała podróż w kierunku szczytu Denali. Gdy rozpoczęli wreszcie wędrówkę, jedna z dziewczyn źle się poczuła, po dniu oczekiwania postanowiła wrócić na dół z inną polską grupą. – Zaatakowaliśmy szczyt we dwójkę, doszliśmy do piątego obozu na wysokości 5200 metrów– opowiada zgierzanin.–Była to trudna technicznie droga, stromy stok śnieżno-lodowy, potem poszarpana skalna grań, która miała szerokość dwóch metrów, ale czasami tylko jednej stopy. W piątej bazie znów zatrzymała ich pogoda. Zapasy kurczyły się, narastało zmęczenie fizyczne, także psychiczne. Himalaiści mieli świadomość, że jakiś czas temu inna polska wyprawa utknęła z powodu śnieżycy w niedogodnym miejscu. Musieli ratować ich przebywający w sąsiedztwie podróżnicy, skończyło się na odmrożeniach i transporcie do szpitala. Nie chcąc ryzykować, zgierzanin i jego towarzyszka wyprawy podjęli decyzję o zejściu. Nawet droga w dół okazała się pełna przeszkód, schodzili głównie nocą, gdy pogoda była znośniejsza. W miejscu, skąd miała zabrać ich awionetka, spędzili kolejne pięć dni. W ostatniej chwili zdążyli na lot do Europy.
Na Denali tym razem nie udało się dotrzeć, jednak zdobytych doświadczeń, obrazów pod powiekami i zdjęć (także z flagą Zgierza i naszym jeżykiem) nikt podróżnikom nie odbierze.
Jakub Niedziela
Zostaw komentarz